Stop bilansowaniu roku już pod koniec listopada! 11 grudnia miała miejsce premiera nowych krążków Game'a i Big Boia, tytanów muzyki miejskiej. Co to za podsumowanie bez nich?
Game nigdy nie miał talentu czy polotu na miarę swych najwybitniejszych kolegów po fachu. Sprzedaż przewyższająca 10 mln płyt bierze się z braku wpadek w pięciopłytowej już dyskografii. Facet wyrwał się z getta Compton, mając nosa do producentów i dość charyzmy, by zaproszeni goście mu nie odmawiali. Jego albumy to kolektywne dzieła zwieńczone bezczelnymi i szczerymi wersami gospodarza. Z najnowszym „Jesus Piece" tak właśnie jest.
To coś w stylu reportażu o bogatych i bezwstydnych, połączonego z dokumentem muzycznym i filmem akcji. W obsadzie m.in. nazywany rapowym odkryciem ostatnich lat Kendrick Lamar, ale też Kanye West czy Common. Budżet jest wysoki, tempo dobre, a plan zdjęciowy urozmaicony. Game bierze słuchacza do Las Vegas z czasów śmierci Tupaca Shakura, do Medellin, gdzie zastrzelono właśnie kokainową matkę chrzestną Griseldę Blanco, ale też do Kinszasy lat 70., na walkę Foreman – Ali.
Na warstwę muzyczną składają się klawisze brzmiące niczym sztućce rozsypane po szklanym stole i uderzenia talerzy, dochodzi sporo wokalnych cytatów czy śpiewów rozpiętych między r'n'b a gospel, po czym rzuconych na wyraziste bębny. Tym samym mocna treść zyskuje efektowne, bardziej uniwersalne opakowanie.
Względny eklektyzm jego płyty to nic przy tym, czego dokonał Big Boi. Pochodzącemu z Atlanty raperowi nie zaimponuje ani równy poziom albumów, ani 10-milionowa sprzedaż – wszak do połowy tego wyniku dobił samym tylko debiutanckim solo. W ostatnim stwierdzeniu tkwi haczyk, ponieważ materiał sprzedawano wraz z płytą jego długoletniego, rapowego towarzysza broni Andre 3000, korzystając przy tym z szyldu OutKast. W ten sposób powstało słynne dwupłytowe „Speakerboxxx/The Love Below", które wraz z poprzednią „Stankonią" zdołało przedefiniować czarną muzykę.