– Dzisiaj bronimy się. Jeżeli jutro, na przykład, połowa armii pójdzie do domu, to trzeba było się poddać pierwszego dnia. Bo tak jest. Jeżeli jutro połowa ludzi wróci do domu, Putin nas wszystkich zabije – stwierdził w rozmowie z włoską gazetą „Il Foglio” prezydent Ukrainy Wołodymyr Zełenski. Tłumaczył w ten sposób, dlaczego nie może pozwolić na demobilizację części żołnierzy. Obecnie, jak niedawno zdradził, ukraińska armia liczy blisko 880 tys. żołnierzy. Wielu z nich walczy od początku wojny, już od niemal trzech lat.
Ukraina się broni. Mobilizacja szwankuje, a armia potrzebuje żołnierzy
Nad Dnieprem kilkakrotnie dochodziło już do protestów bliskich najdłużej walczących żołnierzy. Chcą, by władze w Kijowie odpowiedziały na pytanie – kiedy powrócą z frontu? Odpowiedzi politycy ukraińscy na razie nie mają.
Powód jest prosty. – Nie mają kim zastąpić żołnierzy w razie demobilizacji. Poza tym szkolenie takiego żołnierza zajmuje co najmniej sześć tygodni, a specjalisty jeszcze więcej. W obecnej sytuacji demobilizacja mogłaby doprowadzić do katastrofalnych skutków – mówi „Rzeczpospolitej” Ołeksij Melnyk, znany ukraiński ekspert z kijowskiego Centrum Razumkowa. Przyznaje zaś, że trwająca obecnie mobilizacja nad Dnieprem nie zdaje egzaminu.
Czytaj więcej
Wielu mieszkańców walczącej z rosyjskim najeźdźcą Ukrainy zamierza wyemigrować z kraju po zakończeniu wojny. Najczęściej chęć przeprowadzki deklarują młodzi.
– Mój krewny został zmobilizowany na początku wojny. Dopiero w grudniu, na noworoczne święta, otrzymał 15-dniową przepustkę. Wcześniej kilka razy przyjeżdżał, ale dosłownie na kilka dni. Podstawowy problem polega na tym, że od początku proces mobilizacji powierzono wojskowym. Robią to tak, jak umieją, nieraz łapiąc ukrywających się przed mobilizacją prosto na ulicy. A trzeba wspierać i rozwijać centra rekrutacyjne, promować doświadczenia znanych jednostek wojskowych, które przyciągają wielu młodych ochotników – dodaje.