Mokry śnieg padający w sobotę w Berlinie nie zachęcał zbytnio do spacerów po mieście. Jednak pod Bramą Brandenburską zebrał się tłum demonstrantów z hasłami w rodzaju „Diplomaten statt Grenaten” (Dyplomaci zamiast granatów) czy „Not My War, Not My Government” (Nie moja wojna, nie mój rząd). Zdaniem policji w zgromadzeniu uczestniczyło 13 tys. osób, choć organizatorzy utrzymują, że w całej imprezie brało udział kilkakrotnie więcej demonstrantów. Obowiązywał policyjny zakaz prezentacji symboli „Z” i „V”, a także rosyjskich i radzieckich flag wojskowych.
Wschód bliżej Rosji
Wiec został zapowiedziany dwa tygodnie wcześniej przez „Manifest dla pokoju”. Było to wezwanie do „powstrzymania eskalacji” dostaw broni do Ukrainy i rozpoczęcie negocjacji pokojowych. Inicjatorkami były dwie znane postaci niemieckiej sceny lewicowej. Sahra Wagenknecht jest znaną polityczką postkomunistycznego ugrupowania Die Linke, a Alice Schwarzer ikoną niemieckiego ruchu feministycznego.
Pod apelem podpisało się ponad 600 tys. osób. I to nie tylko ze wschodniej części Niemiec. Jednak wybór Berlina jako miejsca protestu był wynikiem nie tylko tego, iż wezwania do wstrzymania dostaw broni do Ukrainy kierowane były do rządu, ale też dlatego, że protest w stolicy Niemiec gwarantował licznych zwolenników tego apelu.
Czytaj więcej
Prezydent Ukrainy Wołodymyr Zełenski przyznał w wieczornym wystąpieniu, że sytuacja wojsk ukraińskich walczących o Bachmut "komplikuje się".
Sondaże wskazują jednoznacznie, że mieszkańcy wschodnich Niemiec są zdecydowanie mniej skłonni do wspierania Ukrainy w odparciu rosyjskiej agresji. Dość wspomnieć niedawny sondaż publicznej telewizji ARD, w którym 59 proc. mieszkańców wschodnich landów opowiedziało się przeciwko dostawie leopardów na front, podczas gdy w zachodnich landach jest to połowa respondentów. Wschód jest bazą niezadowolonych z pomocy militarnej okazywanej Ukrainie przez niemiecki rząd. Tak jest od początku wojny.