Jeśli ktoś dziś oburza się, że Unia Europejska nie potrafi działać tak szybko i zdecydowanie jak Donald Trump, który jednym zamaszystym podpisem zmienia nazwy geograficzne, wstrząsa sojuszami, zmienia zasady handlu międzynarodowego i ogólnie zdaje się być gotowy ugniatać zastany świat jak plastelinę, by uformować go na swoją modłę, to trzeba uczciwie powiedzieć, dlaczego tak się dzieje. To konsekwencja tego, że integracja europejska – na poziomie politycznym – zatrzymała się gdzieś pomiędzy konfederacją a federacją. A dalsze pogłębianie współpracy hamują partykularne interesy i logika państw narodowych.
Europa albo będzie mocarstwem, albo stanie się stawką w grze mocarstw
I w porządku, możemy woleć Europę ojczyzn od Stanów Zjednoczonych Europy. Ale musimy wówczas liczyć się z konsekwencjami takiego wyboru. A te właśnie obserwujemy. UE jako całość ma potencjał ludnościowy i gospodarczy zbliżony do Stanów Zjednoczonych i musi być traktowana przez nie poważnie. UE jako 27 państw narodowych to pionki albo co najwyżej gońce (Francja, Niemcy) w rozgrywce, którą prowadzi Trump.
Czytaj więcej
Wizyta prezydenta Andrzeja Dudy w Waszyngtonie potwierdziła najgorsze obawy. W nowym świecie, jaki buduje Donald Trump, Polska nie jest podmiotem dla Stanów Zjednoczonych, a już z pewnością nie jest graczem kluczowym.
Skoro świat zdaje się zmierzać w stronę nowego koncertu mocarstw – możemy albo stać się jednym z mocarstw, albo stać się jedną z nagród w ich rozgrywce. Trzeciego wyjścia nie ma. Upieranie się, że XIX-wieczna formuła państw narodowych, która dawała Europie wiodącą rolę w świecie w czasie, gdy zaplecze owym państwom dawały obejmujące pół świata zamorskie kolonie, sprowadzi nas na manowce. Będziemy – co najwyżej – jak Andrzej Duda przyjmowani przez wielkich tego świata na chwilę, na marginesie tego, co naprawdę istotne. Możemy być nawet poklepywani po plecach, ale na tym nasz udział w wielkiej grze się zakończy.