Brutalność ruchu żółtych kamizelek zaskoczyła Emmanuela Macrona. Prezydent odniósł nieco ponad rok wcześniej miażdżące zwycięstwo (66 proc. poparcia) w walce o Pałac Elizejski i miał wrażenie, że cały naród widzi w nim zbawcę Francji. Jednak podniesienie cen oleju napędowego jesienią 2018 r. doprowadziło do paraliżu całego kraju. Starcia manifestantów z siłami porządkowymi przyniosły 25 tys. rannych, w tym 2 tys. wśród policjantów.
To był pierwszy sygnał, że nie ma zgody społeczeństwa na liberalne reformy Macrona. Polityk wywodzący się z elit finansowych i intelektualnych Paryża nagle odkrył, że istnieje też inna, mniej znana mu Francja. Znacznie uboższa i niepotrafiąca się odnaleźć w globalnym świecie. To tam pełnymi garściami czerpią nowych wyborców partie radykalne, przede wszystkim Zjednoczenie Narodowe Marine Le Pen.
Emmanuel Macron stał się zaciętym obrońcą interesów wsi. Zbyt późno
Dziś prezydent już wie, że wsi lekceważyć nie można. Zablokował umowę o wolnym handlu między Unią a krajami Mercosuru (Argentyna, Brazylia, Urugwaj, Paragwaj), która co prawda otworzyłaby nowe rynki zbytu dla wielkich europejskich koncernów, ale jednocześnie doprowadziłaby do zalania Wspólnoty tanią wołowiną czy pszenicą zza oceanu. Wymusił także na Ursuli von der Leyen porzucenie jej flagowego projektu Zielonego Ładu, który nakładał wysokie koszty na rolników.
Czytaj więcej
Umowa z czterema demokracjami latynoskimi miała pomóc uniezależnić Unię od autorytarnych Chin i zbrodniczej Rosji. Francuz uznał, że jest „bardzo zła”.
Wszystko to jednak przychodzi zbyt późno. We Francji ugrupowanie Le Pen zbiera dwukrotnie większe poparcie przed eurowyborami niż partia Macrona. Co gorsza, jak pokazuje raport unijnego Komitetu Regionów, wieś jest matecznikiem sił eurosceptycznych, nacjonalistycznych i populistycznych w wielu innych państwach Unii, w tym we Włoszech, w Polsce czy na Węgrzech.