Jeśli w wypowiedziach Jarosława Kaczyńskiego pojawia się straszenie koncepcją „rozwoju polaryzacyjno-dyfuzyjnego” oraz seksualizacją dzieci, to nikt nie powinien mieć już jakichkolwiek złudzeń, że jesteśmy w środku kampanii wyborczej. Bo tylko to uzasadnia, dlaczego prezes PiS znów wraca do tej samej sprawy. Tym bardziej, że dziś temat ten nabiera nowego kontekstu z dwóch powodów.
Po pierwsze, jeśli dzień po zrobionej z dużym rozmachem konwencji partii Zbigniewa Ziobry, na której ugrupowanie zmieniło nazwę na Suwerenna Polska, Kaczyński wraz z marszałek Sejmu Elżbietą Witek wygłaszają w sali konferencyjnej w siedzibie partii oświadczenie dla prasy o konieczności poparcia obywatelskiego projektu ustawy mającej chronić dzieci przed seskualizacją, to znaczy, że sytuacja jest poważna.
Czytaj więcej
Prezes PiS poparł społeczną inicjatywę, która ma na celu przygotowanie ustawy zakazującej "seksualizacji" dzieci. - Chodzi o to, by dzieci nie były poddawane praktykom, które są dla nich z pewnością szkodliwe - wyjasnia Jarosław Kaczyński.
PiS uznało, że przekaz Ziobry jest zagrożeniem dla prawicowej i chrześcijańskiej tożsamości partii Jarosława Kaczyńskiego. Niby w komentarzach polityków PiS dominowały głównie drwiny, ale skoro reakcją jest pójście na kolejną ideologiczną wojnę, widać, że PiS widzi, że musi walczyć o własną wiarygodność. Minister sprawiedliwości może więc mieć satysfakcję, bo Kaczyński zaczął się obawiać, że jego wyborcy właśnie Zbigniewa Ziobrę uznają za bardziej wiarygodnego w sprawach tożsamościowych. Dlatego znacznie bardziej niż o los dzieci, w projekcie PiS chodzi o to, by w wyścigu na wiarygodność w prawicowych elektoracie wyprzedzić Suwerenną Polskę.
Drugim novum jest to, że wojna kulturowa ostatnio doskonale sprzedaje się w USA. PiS z pewnością uważnie przygląda się karierze republikańskiego gubernatora Florydy Rona DeSantisa, który ostro prze do przodu z konserwatywną agendą. Po uchwaleniu zakazu aborcji po szóstym tygodniu ciąży podpisał ustawę nazwaną przez liberałów „Do not say gay”, której celem jest właśnie ochrona dzieci przed seksualizują. Prawo zabrania po prostu w szkołach na Florydzie poruszać temat orientacji czy tożsamości płciowej minimum do trzeciej klasy. Ale w projekcie DeSantisa nie idzie o dzieci czy Florydę, a bardziej o to, by zdobyć poparcie w wyścigu o nominację Republikanów przed przyszłorocznymi wyborami prezydenckimi. Dlatego też gubernator poszedł też na wojnę z jednym z największych koncernów rozrywkowych świata, Disneyem, który protestował przeciw tej ustawie. Ale jemu nie idzie wcale o sympatię Disneya, ale o to, by pokazać, że jest najbardziej konserwatywnym z kandydatów, a wśród wyborców republikańskich, którzy decydują o nominacjach w prawyborach, wojny kulturowe są w cenie.