Dla obserwatora to, co wydarzyło się w związku ze szczepieniem grupy aktorów i dziennikarzy w szpitalu Warszawskiego Uniwersytetu Medycznego jest nie lada gratką. Mamy tu bowiem wszystko, co w naszej debacie publicznej najmocniejsze – znane nazwiska, silne emocje, klasowe napięcia, polityczne spory i Himalaje hipokryzji. Czyli przepis na burzę w szklance wody, z której za parę dni nic nie pozostanie. Ale równocześnie pokazuje to pewną istotną prawdę o nas samych.


Choć podziały w tej sprawie biegną wzdłuż politycznych sympatii, nikt nie jest bez winy. Aktorzy i inne znane osoby, które postanowiły zaszczepić się w WUM, nie pomyślały ani przez chwilę, że przyjmując szczepionkę, jako jedne z pierwszych osób w Polsce, po prostu wepchną się do kolejki i zabiorą dawkę osobom, którym odporność na koronawirusa jest bardziej potrzebna. Przypomnijmy, że faza „0” to prawie milion osób personelu medycznego i niemedycznego pracującego w służbie zdrowia, ale też narażonego bardziej na zakażenie, czy też opiekunów oraz pensjonariuszy domów pomocy społecznej. W przekonaniu o swej wyjątkowości znane osoby uznały, że te szczepionki im się po prostu należały.

Nic więc dziwnego, że sprawa wywołała społeczny ferment. Nie zgadzam się jednak z tymi, którzy twierdzą, że w ten sposób „celebryci” pomogli PiS-owi. To prawda, na liście szczepień są osoby, które raczej kojarzyć można z obozem anty-PiS-u. Ich zachowanie, które zostało publicznie napiętnowane teoretycznie może być na rękę rządzącym i sprzyjać ich narracji o tym, że trzeba przepędzić elitę, która uznała się za właścicieli Polski i zamiast służyć większości, tylko na niej żerowała.

Być może krótkofalowo ten skandal jest PiS na rękę. Od kilku dni opinia publiczna żyje tym, że zaszczepiły się dwa tuziny przedstawicieli warszawskiego salonu, w zamrażarkach zaś mamy bez mała 700 tys. porcji szczepionek i mało kto zwraca uwagę na to, że proces szczepienia mógłby iść szybciej – choć trzeba uczciwie twierdzić, że w UE większość krajów radzi sobie z tym jeszcze gorzej od nas. Symboliczna 18 aktorów i dziennikarzy przesłania problem powolności całego procesu.

Ale w istocie całe to zamieszanie obnaża bezradność PiS, który rządzi szósty rok i w sferze publicznej niewiele zrobił. Widać to zarówno w edukacji jak i ochronie zdrowia: usługi zdrowotne i edukacyjne są bezpłatne, ale za darmo ich jakość jest taka, że  każdy rodzic, który jest tylko trochę zamożniejszy zabiera dziecko z publicznej szkoły, by miało szanse na lepsze liceum a potem na studia. W efekcie płaci podwójnie.
Podobnie jest ze służbą zdrowia. Większość społeczeństwa skazana jest na kolejki i słabej jakości usługi. No chyba, że masz znajomego profesora medycyny, albo stać cię na prywatne ubezpieczenie medyczne – wtedy ani kolejki, ani niewydolność normalnego systemu cię nie dotyczą.

Nie dość, że PiS nie zreformował usług publicznych, to jeszcze rozwarstwienie społeczne znacznie pogłębił. Łukasz Pawłowski z Kultury Liberalnej nazwał to kiedyś procesem wtórnej prywatyzacji – zamiast uzdrawiać służbę zdrowia czy edukację, PiS wolał obywatelom dać pieniądze do ręki, by kupili sobie usługi wyższej jakości na rynku. Jak zauważał wszak Piotr Zaremba, łatwiej jest rozdać pieniądze niż dokonać głębokich reform państwa. One nie nastąpiły, a beneficjenci wprowadzonych przez PiS programów socjalnych dostali gotówkę, za którą mogą albo pójść prywatnie do specjalisty, albo dopłacić do czesnego, albo zapłacić za korepetycje, które wyrównają szanse ich dziecka.

Oczywiście przedstawiciele elit się w tej sprawie zbłaźnili. Ale ta sytuacja byłaby niemożliwa, gdyby PiS naprawdę coś zmienił w państwie, co w czasie niezłej prosperity wcale nie było tak trudnym wyzwaniem. Zamiast tego wołał toczyć symboliczne wojny i rozdawać pieniądze. Cała reszta to zabiegi retoryczne.

Trzeba by więc zacytować Gogola i powiedzieć obu stronom: Z czego się śmiejecie? Z samych siebie się śmiejecie!