Nazwisko Toma Cruise'a od ponad trzech dekad przyciąga do kin miliony widzów. Chłopięcy urok i promienny, szeroki uśmiech, które stały się jego znakiem firmowym, przyniosły mu w 1990 roku tytuł najseksowniejszego mężczyzny świata i na długo skazały na jeden typ ról: pełnych optymizmu i energii amantów, którzy buntują się w granicach rozsądku, realizując jednocześnie amerykański sen o sukcesie.
Zmęczony takim wizerunkiem spróbował z nim zerwać, a przynajmniej wewnętrznie go wzbogacać i różnicować w kolejnych filmach. Grywał u najlepszych: Martina Scorsese, Stanleya Kubricka, Stevena Spielberga, Olivera Stone'a, Sydneya Pollacka. Trzykrotnie nominowano go do Oscara („Urodzony 4 lipca", „Jerry Maguire", „Magnolia"). Mimo przekroczonej pięćdziesiątki jego gwiazda nie traci blasku.
Na filmy z jego udziałem chodzą ci, którzy go kochają, ale także ci, którzy go nienawidzą, przeglądając internet, można bowiem odnieść wrażenie, że cały świat go nie lubi. Niechęć budzi zwłaszcza z ostentacją przez niego podkreślana przynależność do Kościoła scjentologicznego.
Niemcy protestowali zatem, gdy Cruise miał się wcielić w pułkownika von Stauffenberga w „Walkirii" o zamachu na Hitlera. Japończykom nie podobał się w „Ostatnim samuraju". Gdy postanowił zagrać Jacka Reachera – bohatera popularnych powieści Lee Childa – zarzucano mu zbyt niski wzrost (170 cm). Jednak aktor, a od wielu lat także liczący się w Hollywood producent, atakami się nie przejmuje, często sam je prowokuje i robi to, co zaplanował.
„Lubię podejmować wyzwania i wygrywać" – powiedział kiedyś i zajął się również produkowaniem filmów. Karierę producenta rozpoczął w 1996 roku od udanej widowiskowo i komercyjnie próby przeniesienia do kina telewizyjnego serialu „Mission: Impossible" (171 odcinków w latach 1966–1973). Jego bohaterami było pięcioro agentów IMF (Impossible Mission Force), wymyślonej przez scenarzystów komórki CIA. Przedstawiony tam świat był prosty: po jednej stronie Amerykanie, po drugiej komuniści, a w środku podwójni agenci.