Pierwszego polarnego niedźwiedzia spotykamy już na lotnisku. Wprawdzie wypchany, ale zawsze. Stoi przy taśmie, na której wyjeżdżają bagaże. Następny miś zaprasza do odwiedzenia jednego ze sklepów w centrum Longyearbyen, a kolejny zdobi puszkę z piwem. Na prawdziwe trafić nam się nie udaje, chociaż często o nich słyszymy. Kiedy recepcjoniście w hotelu mówię o pomyśle wybrania się w pojedynkę na jedno z okolicznych wzgórz, chłopak patrzy na mnie, jakbym była niespełna rozumu, po czym wręcza ulotkę z sympatycznym miśkiem stojącym nad pokrwawioną zdobyczą. Wypadki rzeczywiście się zdarzają. Nawet odbywające się na Spitsbergenie doroczne maratony (najdalej na północ organizowana tego typu imprezy) mają specjalną ochronę „antyniedźwiedziową”.
W tej sytuacji chodzenie z bronią palną jest w tych rejonach konieczne. Przed supermarketem stoją nawet specjalne stojaki, na których można ją zostawić, a na drzwiach widnieje znak: „zakaz wnoszenia sztucerów”. Na niedźwiedzie jednak polować nie można. Są one pod ochroną, tak więc strzelić można ostrzegawczo w powietrze, a do zwierzęcia tylko w obronie własnej, gdy zbliży się do człowieka na mniej niż 50 metrów.
[srodtytul] Bez drzew, bez dróg[/srodtytul]
Dwutysięczne Longyearbyen jest stolicą całego Svalbardu – położonego na Morzu Arktycznym norweskiego archipelagu, w którym największą wyspą jest właśnie Spitsbergen. Chociaż o Svalbardzie, czyli w tłumaczeniu ze staronorweskiego „zimnym wybrzeżu”, wspomina jedna z islandzkich sag jeszcze z 1194 roku, za odkrywcę tych terenów uważa się holenderskiego kapitana Willema Barentsa, który przyżeglował tu w 1596 roku. To on właśnie nadał nazwę Spitsbergen, co z kolei znaczy „ostre góry”.
Mimo że archipelag jest bardzo rozległy (39 tys. km kw.), sieć dróg liczy tu jedynie 50 km, i to głównie w okolicy Longyearbyen. Osiedli ludzkich jest zaledwie kilka, a 60 proc. powierzchni wysp to lodowce, na których żyje około dwóch – trzech tysięcy groźnych białych niedźwiedzi.