Marek Konopczyński: Szkoła powinna odpowiadać na wyzwania przyszłości

Postawienie szkoły w środku sporu prawnego nie wróży jej niczego dobrego. Poddanie jej ocenie politycznej jest niedopuszczalne w poważnym państwie – uważa prof. Marek Konopczyński z Uniwersytetu w Białymstoku, członek Komitetu Nauk Pedagogicznych Polskiej Akademii Nauk.

Publikacja: 08.09.2024 19:56

Marek Konopczyński

Marek Konopczyński

Foto: PAP/Paweł Supernak

Początek roku szkolnego upływa pod znakiem m.in. sporu o lekcje religii w szkołach, a raczej o nowe zasady ich organizacji. Ocena nie będzie już liczyła się do średniej. Te zmiany spowodują „wyprowadzenie” religii ze szkół czy są adekwatną odpowiedzią na zmieniające się czasy?

Warto zastanowić się, na ile spór o szkołę – a w tym kontekście również o odbywające się w niej lekcje religii – jest sporem politycznym, a na ile aksjologicznym i światopoglądowym. Myślę, że niestety każdym po trochu, ale żaden z nich szkole nie służy. Oczywiście religii uczy się w niej od dawna. Ale dzisiaj musimy odpowiedzieć sobie na pytanie, czy szkoła powinna kształtować światopogląd, czy dostarczać obiektywnej, opartej na przesłankach naukowych wiedzy. Ja pierwszy z tych wariantów uważam za niekorzystny. Bo dlaczego jedna religia ma dominować nad innymi? To pytanie wydaje się zasadne również w kontekście napływu dziesiątek tysięcy nowych uczniów z Ukrainy, w większości przecież prawosławnych. Uważam, że to poszczególne szkoły czy środowiska lokalne powinny decydować, czy w placówce prowadzona jest nauka religii. Jeśli uczniowie, nauczyciele i rodzice będą tego chcieli – proszę bardzo. Jeśli nie, powinna ona wrócić do salek katechetycznych. Na pewno nie być zaś odgórnie narzuconym przedmiotem, z którego ocena liczy się do średniej. Zrozumiałbym, gdybyśmy rozmawiali o takim przedmiocie, jak nauka o religii czy religioznawstwo, ale w jaki sposób ocenić, czy ktoś jest „wystarczająco” zaangażowany w zajęcia o charakterze światopoglądowym? Poza tym jeśli są one finansowane przez państwo, to powinno ono – podobnie jak w przypadku etyki – mieć wpływ na przekazywane w ich ramach treści. Dzisiaj nie podlega to kontroli zewnętrznej.

Czytaj więcej

Duże zmiany w szkołach od 1 września 2024 r. Nowacka podpisała rozporządzenie

Przypomnijmy, że skrytykowane przez Episkopat rozporządzenie MEN nie przewiduje zmniejszenia liczby godzin religii czy etyki, ale możliwość połączenia w jedną grupę uczniów z różnych klas czy oddziałów, w których do nauki tych przedmiotów nie ma wystarczającej liczby chętnych. Trybunał Konstytucyjny zawiesił jednak stosowanie tego rozporządzenia, zaś MEN oświadczyło, że ta decyzja nie wywołuje skutków prawnych. Jak w trwającym sporze ma zachować się szkoła?

Na pewno postawienie jej w środku sporu prawnego nie wróży jej niczego dobrego. Jednak nie rozumiem, czemu służyć ma poddanie pod ocenę TK tej sprawy. Tym bardziej że w obecnym kształcie stracił on swoją wiarygodność i stał się elementem rzeczywistości politycznej. A zatem polską szkołę poddano też ocenie politycznej. To niedopuszczalne w poważnym państwie.

Spór rozbija się też o kwestię ewentualnych zwolnień katechetów. Z jednej strony padają argumenty, że część z nich może stracić pracę i nie zdążyć się przekwalifikować, z drugiej mamy zapewnienia resortu, że do takich sytuacji nie dojdzie. Poza tym nauczyciele etyki już od dawna musieli „szyć” sobie etaty.

Nauczyciele bywają przyzwyczajeni do pewnej stałej formuły zatrudnienia. Oczywiście: byli, są i będą potrzebni zawsze. Ale rzeczywiście może dojść do sytuacji, w której będą musieli zacząć uczyć innych przedmiotów. Uważam, że w dziedzinie edukacji zmiany powinny następować jednak w dłuższym okresie czasu. U nas wszystko dzieje się szybko, a tutaj potrzebne jest odpowiednie vacatio legis. Jak widać od lat 90. na kolejnych ministrów edukacji silna presja na szybkie zmiany w szkole wywierana jest nie tylko przez rodziców, ale również przez liczne organizacje oświatowe, związki zawodowe i różnych ekspertów. I – co ciekawe – często są to naciski dotyczące przeciwstawnych, wzajemnie wykluczających się postulatów.

Czytaj więcej

Manowska skarży do TK rozporządzenie Nowackiej ws. lekcji religii

Ograniczony jest też napływ do zawodu młodych nauczycieli. Dla tych już pracujących MEN chciało wywalczyć 10-procentowe podwyżki, ale ostatecznie mają dostać tylko 5 procent – tyle, ile cała „budżetówka”. Czy jeśli żaden rząd nie „dowiezie” tematu, w szkole nie będzie miał kto uczyć?

Choć sam uważam, że dojrzali nauczyciele nie są gorsi – znam wielu starszych i wybitnych oraz wielu młodych, którzy nigdy nie powinni wykonywać tego zawodu – wiem, że szkoła wymaga zmiany kadr. Niestety, obecny model kształcenia nauczycieli- -przedmiotowców na wydziałach matematyki, chemii, fizyki czy filologii jest przestarzały. Ci współcześni powinni się przygotowywać do zawodu na wydziałach nauczycielskich, a nie specjalistycznych. Mieć tam o wiele więcej zajęć z psychologii, pedagogiki – również specjalnej, wiedzy o mediach, komunikacji społecznej, a nie tylko zdobyć wiedzę źródłową z danego przedmiotu. Czym innym jest bowiem posiąść tę na temat fizyki, a czym innym umieć ją przekazać. Powinni być nie tylko dydaktykami, ale też coachami, bo tak dzieje się już w wielu miejscach na świecie. Wówczas umieliby tworzyć w szkole środowisko, w którym dzieci i młodzież uczą się, a nie tylko przyswajają przekazywane im informacje. Rozwijaliby ich umiejętności potrzebne do życia społecznego, ideę solidaryzmu i pomocniczości, pomagaliby przyswajać podstawowe wartości, które gdzieś po drodze nam umknęły. One również związane są ze światopoglądem, ale mają charakter uniwersalny. Jednak wszystko to realizować mogą jedynie ludzie inaczej wykształceni niż ci, którzy dzisiaj kończą polskie uczelnie. I oczywiście, że kwestie finansowe pozostaną dla nich bardzo ważne. Ale z moich obserwacji i wiedzy wynika, że pieniądze jako jeden z głównych motywatorów do pracy traktują głównie mężczyźni, zaś zawód nauczycielski jest mocno sfeminizowany. Dla kobiet liczy się też komfort pracy, to, w jakim środowisku będą funkcjonować; czy będą mogły z uczniami robić coś kreatywnego, czy tylko przepytywać ich i egzaminować, wymagając merytorycznej wiedzy. Nie bez powodu pierwsze problemy w szkole pojawiają się głównie w czwartej klasie podstawówki, kiedy kończy się nauczanie zintegrowane. Później wiedza przestaje łączyć się w całość, dlatego uważam, że powinno być ono kontynuowane co najmniej dwa lata dłużej.

Czytaj więcej

Zmiany w lekcjach religii zawieszone? Trybunał Konstytucyjny wydał zabezpieczenie

Nowy rok szkolny to też dziesiątki tysięcy – według najnowszych szacunków między 20 a 30 – nowych uczniów ukraińskich w polskich placówkach. Przebiegu nauki części z tych uczących się dotąd zdalnie w szkołach ukraińskich nie znamy. A polskie są gotowe na ich przyjęcie?

Zewsząd płyną do mnie informacje, że niestety nie. Dla nas to zupełnie nowy problem, ale za granicą – we Francji, Wielkiej Brytanii czy USA – znany już od lat. Te kraje sobie z nim poradziły, mimo że występował na jeszcze większą skalę niż u nas. My jednak nie jesteśmy przygotowani na mierzenie się z tym wyzwaniem ani pod względem językowym, ani społecznym, ani psychologicznym. Oczywiście biorąc pod uwagę fakt, że w Polsce przebywają tysiące ukraińskich dzieci, najrozsądniejszym wyjściem wydaje się włączenie ich do systemu edukacyjnego. Jednak trzeba pamiętać, że znaczna część z nich wciąż ma nadzieję, że niedługo wróci do Ukrainy. A zupełnie inaczej pracuje się z dzieckiem, które chce zostać w nowym kraju, niż z tym, które tęskni za własnym. Pytanie więc, czy przymusowe „wtłaczanie” ich do polskich szkół jest rzeczywiście dobrym rozwiązaniem. Na pewno będzie wymagało to ogromu pracy między innymi nauczycieli wspomagających, którzy muszą mówić po ukraińsku, aby nie było wrażenia, że ktoś próbuje oderwać dzieci od ich korzeni i sprawić, by „stały się” one Polakami. Jeśli stworzymy model przyjaznej im szkoły, pomożemy im też w procesie zabliźniania ran i zbudowania trwałej przyjaźni z Polską. Dokładnie tak robili Amerykanie w latach 90.: jeśli w klasie uczyło się kilkoro dzieci z innego kraju, prowadzono dla nich fakultatywne zajęcia z tych samych amerykańskich przedmiotów, tyle że w ich języku. Wiadomo, że oznacza to duże koszty. Jednak w naszym kraju mamy dzisiaj ukraińskich nauczycieli, którzy nie pracują w zawodzie, a którzy mogliby się podjąć tego zadania. Bez wsparcia ze strony szkoły dzieci z Ukrainy do polskich placówek nie będzie chodziło ani 80, ani 30 tysięcy – zaraz zostanie dziesięć, bo reszta ucieknie przed potencjalnie opresyjnym dla siebie systemem.

Czytaj więcej

Mniej godzin to problem dla katechetów, etycy już dawno musieli „szyć” sobie etaty

Szkoła – jak każda inna instytucja, w której dorośli pracują z dziećmi – musiała wprowadzić też tzw. standardy ochrony małoletnich. Narzuciła im to „ustawa Kamilka”, której celem jest zapobieganie tragediom takim jak ta z Częstochowy, a w mniej drastycznych przypadkach – jakiejkolwiek przemocy wobec dzieci. Jednak zarówno szkoły, jak i inne placówki miały problemy ze zrozumieniem i przygotowaniem odpowiednich wytycznych, o czym pisaliśmy na łamach „Rzeczpospolitej”. Czy pana zdaniem ustawa wymaga poprawek?

Wiem, że prace nad jej nowelizacją rozpoczną się wkrótce w Ministerstwie Sprawiedliwości. Dzisiaj pojawiają się trudności w egzekwowaniu tych standardów. Na potwierdzenie tej tezy mogę przywołać choćby sytuację, w której zgłosił się do mnie rektor jednej z uczelni z pytaniem, w jaki sposób powinien zorganizować dni otwarte, na które przychodzą nie tylko maturzyści, ale też młodsi uczniowie, czasem nawet ci z podstawówki. Do opieki nad nimi podczas pobytu na uniwersytecie rektor wyznacza swoich studentów. Pytanie, czy każdego z nich musi sprawdzić i żądać od niego zaświadczenia o niekaralności. Problem na większą skalę pojawia się też przy organizacji półkolonii czy masowych zajęć prowadzonych np. przez miasto. Nie ma możliwości, żeby sprawdzać w ten sposób wszystkich zaangażowanych. Poza tym w naszym kraju istnieje duża szara strefa, w której funkcjonują nigdy nieukarani przestępcy. Oczywiście nie mam wątpliwości, że ustawa jest potrzebna i dobrze, że powstała, bo zwróciła uwagę na dotąd niedostrzegany problem. Tragedia Kamila to nie jest jednostkowy przypadek; przypominam, że wiele osób wciąż uważa, że np. klaps wymierzony dziecku to nie akt przemocy.

Czytaj więcej

Co z lekcjami religii w szkołach? Nowacka: Zabezpieczenie Trybunału nie obowiązuje

Polska szkoła wkroczyła też na drogę w stronę nowoczesności, o czym świadczą choćby działania przewidujące wprowadzenie e-podręczników. Słychać jednak głosy, że zbytnie „zawierzenie” technologii może doprowadzić do sytuacji, w której część uczniów zostanie w tyle, bo nie każdy będzie dysponował nowoczesnym sprzętem i nie każdy ma rodziców, którzy pokażą, jak mądrze z niego korzystać. To obawy na wyrost?

Nowoczesna szkoła odpowiada na wyzwania przyszłości, a nie teraźniejszości. Nigdy nie będzie w stanie nadążyć za odkryciami naukowymi, dlatego nie może się ograniczać do przekazywania bieżącej wiedzy, musi przygotowywać do samodzielnego jej zdobywania. Jeśli chcemy, żeby pozostała w średniowieczu, to zostańmy przy podręcznikach drukowanych. Jeśli wolimy, żeby się rozwijała – musimy przejść na te elektroniczne. Korzystanie z nich to mniejsze koszty, oszczędności i dowód na to, że podążamy z duchem czasu, bo przecież dzisiaj telefony i laptopy sprawnie obsługują już kilkuletnie dzieci. Sprzęt może zapewnić państwo, ale szkoła to nie treści podręcznika do wkucia na pamięć, tylko nauczyciel inspirujący do zdobywania wiedzy. I tutaj wracamy do postulatu kształcenia pedagogów-przewodników. Dzisiaj niestety nauczycieli-kreatorów zamieniliśmy na urzędników, którzy wypełniają papiery i nie mają czasu na współkreowanie biografii młodych ludzi. To największy zarzut, jaki mam dzisiaj do polskiej szkoły. Są oni przecież świetnie wykształceni, a moim zdaniem również gotowi do błyskawicznego przystosowania się do innego modelu funkcjonowania. Dajmy im więc tę wolność, a oni odwdzięczą się zupełnie nową jakością szkoły.

Czytaj więcej

Tomasz Pietryga: Ponury wniosek na początek roku szkolnego

Początek roku szkolnego upływa pod znakiem m.in. sporu o lekcje religii w szkołach, a raczej o nowe zasady ich organizacji. Ocena nie będzie już liczyła się do średniej. Te zmiany spowodują „wyprowadzenie” religii ze szkół czy są adekwatną odpowiedzią na zmieniające się czasy?

Warto zastanowić się, na ile spór o szkołę – a w tym kontekście również o odbywające się w niej lekcje religii – jest sporem politycznym, a na ile aksjologicznym i światopoglądowym. Myślę, że niestety każdym po trochu, ale żaden z nich szkole nie służy. Oczywiście religii uczy się w niej od dawna. Ale dzisiaj musimy odpowiedzieć sobie na pytanie, czy szkoła powinna kształtować światopogląd, czy dostarczać obiektywnej, opartej na przesłankach naukowych wiedzy. Ja pierwszy z tych wariantów uważam za niekorzystny. Bo dlaczego jedna religia ma dominować nad innymi? To pytanie wydaje się zasadne również w kontekście napływu dziesiątek tysięcy nowych uczniów z Ukrainy, w większości przecież prawosławnych. Uważam, że to poszczególne szkoły czy środowiska lokalne powinny decydować, czy w placówce prowadzona jest nauka religii. Jeśli uczniowie, nauczyciele i rodzice będą tego chcieli – proszę bardzo. Jeśli nie, powinna ona wrócić do salek katechetycznych. Na pewno nie być zaś odgórnie narzuconym przedmiotem, z którego ocena liczy się do średniej. Zrozumiałbym, gdybyśmy rozmawiali o takim przedmiocie, jak nauka o religii czy religioznawstwo, ale w jaki sposób ocenić, czy ktoś jest „wystarczająco” zaangażowany w zajęcia o charakterze światopoglądowym? Poza tym jeśli są one finansowane przez państwo, to powinno ono – podobnie jak w przypadku etyki – mieć wpływ na przekazywane w ich ramach treści. Dzisiaj nie podlega to kontroli zewnętrznej.

Pozostało 86% artykułu
2 / 3
artykułów
Czytaj dalej. Subskrybuj
Podatki
Od 1 października nie dodzwonimy się do swojego urzędu skarbowego
W sądzie i w urzędzie
Jest nowa wersja ważnej usługi w aplikacji mObywatel
Płace
Biznes rozczarowany po zaskakującej decyzji rządu. Związkowcy zadowoleni
Sądy i trybunały
Reset Trybunału Konstytucyjnego z wątpliwościami
Prawo dla Ciebie
Myśliwi nie chcą okresowych badań. A rząd szykuje ograniczenie polowań