W sklepach z używanymi ubraniami kłębią się tłumy nastolatek, często z najnowszymi iPhone’ami w ręku, więc ich zakupy to nie zwyczajna oszczędność. – Tylko tu można kupić ubrania, jakich nie będzie miał nikt inny – plus dochodzi radość z upolowania wyjątkowych okazji nawet od marek luksusowych – mówi Olga, stała bywalczyni tego typu sklepów.
Podobnie swoje zakupy tłumaczą fani starej porcelany czy polskich mebli z lat 60., pełni uznania dla ich projektantów. To całkiem nowa grupa klientów, bo w second-handach oczywiście nadal zaopatrują się także ci, których motywacją są po prostu oszczędności.
Boom na używane rzeczy coraz większy
– Polacy ponownie zwrócili się ku sklepom z używanymi rzeczami, ale w przeciwieństwie do lat 90. z zupełnie innych powodów. Wówczas głównie z przyczyn ekonomicznych: po pierwsze, chcieli mieć markowe ciuchy za przyzwoitą cenę. Po drugie, sklepów z dobrymi rzeczami w Polsce wówczas nie było. Na tym więc swoją popularność budowały lumpeksy – wyjaśnia Tomasz Starzyk, rzecznik wywiadowni Dun & Bradstreet Poland.
Z jej danych zebranych specjalnie dla „Rzeczpospolitej” wynika, że obecnie liczba sklepów stacjonarnych z takimi produktami ustabilizowała się na poziomie 13,9 tys., choć jeszcze kilka lat temu znikało ich nawet po 2 tys. rocznie. Wówczas powód był prosty: – Spadku liczby sklepów upatruje się w gwałtownym wzroście cen za energię i rosnących kosztach własnych, które tak mocno uderzyły w handel detaliczny. Do tego należy dodać handel w sieci, który także nie pozostaje bez negatywnego wpływu na handel tradycyjny – dodaje.