Restauracja Etno Bambetel mieści się w piwnicy starej kamienicy w centrum Lwowa. Grube mury, stalowe belki pod sufitem, stalowe drzwi do pomieszczeń. Jak w schronie.
– Bo to naprawdę był kiedyś schron, a teraz znowu może nim być – śmieje się Lidia Łukowycz, właścicielka Bambetla, i zaczyna opowiadać mi o swoim biznesie. W trakcie rozmowy wyją syreny: we Lwowie alarm powietrzny. – W samą porę pan przyszedł – zauważa gospodyni.
Restauracja nie działa, choć jako schron oczywiście może przyjąć ludzi podczas alarmu. To jedna z czterech placówek gastronomicznych pani Lidii. Dwie musiała zamknąć. Najpierw jak w całej gastronomii przeszkodą był Covid-19, a teraz brak pracowników. – Połowa mojej załogi, głównie kobiety z dziećmi, wyjechała do Polski i Hiszpanii – żali się restauratorka.
Obok naszego stolika kilka pań lepi pierogi, ale nie na sprzedaż. To wolontariuszki, które przygotowują jedzenie dla uchodźców, dla armii i dla wszystkich potrzebujących w pobliżu frontu. W ten sposób pani Lidia, choć zarabia mniej niż przed wojną i pandemią, stara się wspomagać walkę o zwycięstwo.
Brak pracowników, zwłaszcza płci żeńskiej, to spory problem dla wszystkich ukraińskich firm. Przecież ogromna większość spośród 4 milionów uchodźców, którzy opuścili Ukrainę, to kobiety. Wprawdzie do obwodu lwowskiego, położonego z dala od rejonów działań bojowych, trafiło około 400 tysięcy uchodźców ze wschodniej Ukrainy, ale niewielu z nich szuka pracy. Lwowska administracja uruchomiła dla nich specjalny punkt pośrednictwa, ale dotychczas zgłosiło się do niego tylko 430 osób, a więc jeden promil ich wszystkich. – Większość uważa, że wojna wkrótce się skończy i będą mogli wrócić do siebie. Stąd małe zainteresowanie pracą w naszym obwodzie – komentuje Stepan Kuibida, dyrektor departamentu polityki gospodarczej administracji obwodu lwowskiego (teraz przemianowanego na okręg wojenny).