Nastroje po wyborach są jednoznaczne – media obwieściły zwycięstwo PiS i klęskę opozycji. Koalicja straciła milion głosów w porównaniu z wynikiem z poprzednich wyborów. Wiosna nie spełniła oczekiwań. W wielkim plebiscycie za lub przeciw władzy, PiS zmobilizował większość swoich wyborców i wygrał. Na jesieni czeka nas „druga połowa meczu". Czy opozycja może ją wygrać? To pierwsze pytanie. Czy powinna? To drugie.
Nikła przewaga PiS
Skala zwycięstwa PiS jest grubo przesadzona. Partia rządząca wygrała zaledwie jednym punktem procentowym (PiS 45,4 proc., KE 38,5 proc. + Wiosna 6 proc. = 44,5 proc.). To nikła przewaga. Tym bardziej że rzucono wszystkie siły i środki. Po pierwsze prawica zastosowała nowatorski chwyt wyborczy, uruchamiając mechanizm masowego klientelizmu przed wyborami. Do tej pory politycy ścigali się na obietnice. Większość niegłosujących w wyborach albo w nie nie wierzyła (politycy nie dotrzymują obietnic) albo nie miała czego bronić (mój głos nie ma znaczenia). Teraz było inaczej. PiS wypłacił premię, kupując lojalność wyborców już przed wyborami. Emeryci odebrali czek z 13. emeryturą (52,2 proc. poparcia), młodzi dostali ustawę zwalniającą ich z podatku dochodowego (28,4 proc. na PiS).
W kampanii wyborczej celem nie jest przekonanie zwolenników przeciwników do własnych racji. To w małym stopniu przynosi oczekiwany skutek. Szczególnie w polskiej sytuacji, gdy w grę wchodzą głębokie podziały światopoglądowe. Trudno sobie wyobrazić, by wyborca PiS wskutek informacji o aferach lub lęku przed wyprowadzeniem Polski z Unii Europejskiej, przerzucił swój głos na Koalicję. W najlepszym razie pozostanie w domu. Dlatego celem kampanii wyborczych na spolaryzowanej scenie politycznej, w sytuacji duopolu, powinna być mobilizacja własnego elektoratu. Wyborca nastawiony na realizację własnych ekonomicznych interesów mógł jedynie ich bronić, bo w podstawowych grupach beneficjentów transferów socjalnych zostały one już zrealizowane przed wyborami. Wysoka frekwencja wyborcza działała na korzyść rządzących. Kaczyńskiemu udało się zmobilizować własnych wyborców prostym hasłem – idźcie na wybory, macie czego bronić. Wasz głos ma znaczenie.
Wziąwszy pod uwagę fakt, że obietnice wyborcze kosztują budżet państwa 40 miliardów złotych (dwa razy więcej niż w poprzednich wyborach), wygrana jednym procentem wydaje się skromna. Po raz pierwszy partia rządząca bez wahania użyła budżetu państwa do sfinansowania własnego sukcesu wyborczego. Stało się to kosztem równowagi finansowej, stabilności budżetu, bez podstawowej odpowiedzialności rządu za najbliższą przyszłość.
Euforia prawicy i rozgoryczenie demokratów dowodzi jedynie sprawności propagandowej PiS polegającej na tym, że udało się przedstawić umiarkowane i bardzo wysoko okupione zwycięstwo jako totalną dominację. A przecież blisko połowa Polaków zagłosowała przeciw rządowi i to pomimo rażących błędów opozycji.