Na wstępie chciałbym przyznać się do pewnej stronniczości: uwielbiam Forda. To potężne, konkretne amerykańskie przedsiębiorstwo produkcyjne, firma zajmująca przez dziesięciolecia jedno z czołowych miejsc w rankingu Fortune 500 obok najpopularniejszych marek na świecie. Ford ma 200 tysięcy pracowników i sprzedaje 6 milionów pojazdów rocznie, generując 150 miliardów dolarów rocznego dochodu przy 8 miliardach zysku netto. Ford jest korporacyjnym odpowiednikiem lotniskowca. Kierowanie czymś tak wielkich rozmiarów jest nie lada wyzwaniem.
Główna siedziba firmy to ogromna, dwunastokondygnacyjna forteca ze szkła i stali wzniesiona w latach 50. XX wieku, symbol zuchwałości i pewności siebie typowych dla Ameryki tamtego okresu. Hol emanuje tą samą cichą potęgą: powściągliwością, profesjonalizmem, niemalże dostojeństwem. Można poczuć się tu jak w muzeum – klasyczne mustangi i pick-upy stoją odgrodzone od gości, żeby ci ich nie dotykali i nie wsiadali do środka. Nie ma tu miejsca na ekscentryczny wystrój typowy dla start-upów. Jest za to dużo ciemnego drewna. To poważne miejsce, w którym poważni dorośli ludzie robią poważne rzeczy.
Tylko że dzisiaj jest trochę inaczej. We wrześniowy poniedziałek w 2016 roku jakiś palant wozi się po korytarzu na dwudziestokilogramowej elektrycznej deskorolce, chwiejąc się i machając rękami dla utrzymania równowagi, lawirując między ludźmi i narażając życie własne oraz innych, w tym grupy przerażonych pracowników Forda, którzy właśnie wracają z przerwy na lunch. Tym palantem jestem ja. Przyjechałem tu, ponieważ Ford organizuje dwudniowy event i zatrudnili mnie do wygłoszenia krótkiego wykładu na temat innowacji oraz przeprowadzenia na scenie wywiadu z przedstawicielem kierownictwa. Firma zaprosiła do Detroit 300 dziennikarzy, żeby mogli dowiedzieć się czegoś o jej działaniu. Zorganizowano również hackaton, a ta elektryczna deskorolka jest jednym z finałowych projektów, więc koleś od PR-u namówił mnie na przejażdżkę.
Ale dlaczego właściwie Ford urządza hackatony? Podejrzewam, że odpowiedź na to pytanie można odnaleźć 3 tysiące kilometrów na zachód przy wietrznej drodze u stóp jałowych wzgórz Palo Alto w Kalifornii, pośród grupy nijakich budynków – czyli w głównej siedzibie Tesli. Panuje tam niezły bajzel, ale pod względem atrakcyjności żaden produkt Forda nie może równać się z elegancką, szybką teslą S. Choć przychody Forda są trzynastokrotnie większe od Tesli, a liczba sprzedanych pojazdów aż 66 razy wyższa, wycena giełdowa obu firm jest bardzo zbliżona.
Rosnące gwałtownie ceny akcji Tesli wynikają niemal wyłącznie z szumu medialnego. CEO firmy Elon Musk jest mistrzem w robieniu wokół siebie hałasu. Tesla prześcignęła Detroit w pracach nad dwoma największymi nowoczesnymi technologiami samochodowymi: silnikiem elektrycznym i pojazdami samosterującymi. Zresztą Tesla nie jest jedyną firmą z Doliny Krzemowej stanowiącą zagrożenie dla Forda. Google i Uber również pracują nad wynalezieniem aut bez kierowcy. Krążą plotki, że Apple ma własne sekretne laboratorium motoryzacyjne. Przedsiębiorcy z Doliny mają pełną świadomość, że transport staje się powoli biznesem technologicznym. Auta bez kierowcy są zależne od sztucznej inteligencji, która wymaga wykorzystania czujników i masy oprogramowania, a na tym znają się oni jak nikt inny. Dla nich samochód jest tylko opakowaniem dla komputera sterowanego sztuczną inteligencją, oprogramowaniem na kółkach. Za 10 lat ludzie nie będą już kupować aut, kierując się tym, który model ma największą moc albo najładniejsze skórzane siedzenia. W pierwszej kolejności wybiorą ten, posiadający najlepsze oprogramowanie, najbardziej niezawodny system jazdy autonomicznej, najmądrzejszy komputer nawigacyjny, najfajniejsze usługi dodatkowe dostępne za pośrednictwem cyfrowej deski rozdzielczej.