A był taki decydujący moment, kiedy wiedzieliście, że to wszystko skończy się klęską? Dopuszczaliście taką myśl, że będziecie zwycięzcami, ale tylko moralnie?
Tak. Ale wszystko to wygląda inaczej z zewnątrz, a inaczej od środka.
Dlatego pana o to pytam.
Człowiek po czterech latach w wojsku dostaje wiadomość – to idzie. Rozkaz to rozkaz. Czy pan myśli, że żołnierz w jasny sposób może myśleć, czy to jest rozsądne, czy nierozsądne, gdzie mnie posyłają i po co?
Tak, jest rozkaz i trzeba go wykonać.
Oczywiście, że są pewne wybory. Ja do końca lipca miałem urlop, bo zdawałem do wyższej szkoły muzycznej na kurs wirtuozerski. I coś musiało wisieć w powietrzu, bo ten kurs zrobili 6 lipca, choć planowali znacznie później. Słyszało się też, że nie wolno ruszyć na Niemców, dopóki nie będzie porozumienia z Rosjanami. Nie ma porozumienia, więc ja sobie tak myślę: spokojnie, mam urlop do końca lipca. I w pewnym momencie wykonuję telefon do przyjaciela, bo telefony były wtedy czynne. Niesamowite, całą wojnę czynne były telefony... 30 lipca dzwonię więc do kolegi i słyszę od jego mamy: „Tadzia nie ma". A ja: „A kiedy będzie?" „Nie wiem". No, to ja już wiem, jest skoszarowany. To już wiedziałem, jak mam postąpić, by nie ustępować kolegom.
Inaczej skompromitowałby się pan przed przyjaciółmi.
Oczywiście. Pojechałem do Warszawy i istotnie wszyscy byli skoszarowani. Otwiera mi Małecki w mundurze, uzbrojony i mówi: „A co ty, Jasiu, tutaj robisz?". „To wy tu jesteście?" – pytam. Oni: „My tu jesteśmy". Ja: „To wpuście mnie". On: „O nie, najpierw muszę zapytać komendanta". A ja: „No, nie wygłupiaj się. Stoi za drzwiami". Zostałem w końcu przyłączony, walczyłem. Ale ta niepewność... 31 lipca miałem jakieś koszmary senne. A dopiero 1 sierpnia telefoniczna wiadomość, której się baliśmy i na którą bardzo czekaliśmy. Nie wiem, co się działo, ale 31-ego, gwarantuję panu, powstanie zostało odwołane. Na własnej skórze to przeżyłem.
A proszę powiedzieć, choć w kilku słowach, o swoim szlaku powstańczym.
Jak powiedziałem, zaczął się on w maju 1941 roku. Zaczęło się od ZWZ. No i potem już pan wie, robiłem to, co do mnie należało. Kiedy miałem wątpliwości, czy to jest słuszne, przypominałem sobie, jak było z Wilnem. Kiedy Rosjanie weszli, część Polaków rozstrzelali, część wywieźli, a pozostałych wzięli do swojego wojska. Decydując się na udział w powstaniu, wiedzieliśmy, w czym bierzemy udział. Nie było żadnych nieporozumień. No i to poczucie honoru, które dzisiaj już nie istnieje.
Opowiedzmy jeszcze coś na temat życia codziennego w trakcie powstania.
Nie było żadnego życia codziennego. Dzisiejsze życie codzienne polega na tym, że je się śniadanie, je się obiad, je się kolację, spotyka się. To jest życie codzienne. Takiego życia wtedy nie było. Wszyscy w czasie wojny mieliśmy uczucie, że nasze życie wisi na włosku.
Kiedy się podkreśla, jak masowo warszawiacy przystąpili do powstania, zawsze zastanawiam się, czy podobnie zareagowałoby dziś moje pokolenie? I nie mam prostej odpowiedzi. Bo oczywiście nie chodzi mi o czcze deklaracje, które łatwo można składać. A jak pan to widzi?
Przede wszystkim musielibyśmy mieć autentycznych wrogów. A przeciwko komu byśmy dzisiaj walczyli? Brukseli? Ameryce? Niemców też trudno uznać za nieprzyjaciół.
A Rosję?
Kochany... Rosji z Polską jest bardzo wygodnie. Ma taki bufor między sobą a Europą. Robią sobie z Polską, co chcą. Zwłaszcza teraz widać, jak sobie nami manipulują. I fakt, że jesteśmy bardzo podzieleni, bardzo im odpowiada.
Przyzna pan, że nasza historia ciągle dostarcza nam niespodzianek.
O, tak. Gdy spojrzy się na historię II wojny światowej, to cały nasz wysiłek, bohaterstwo, walki na wszystkich frontach, obrona Anglii w 1940 r., mocne i zwarte państwo podziemne i armia podziemna, i całe powstanie – to wszystko, co mogło być naszym atutem w powojennym rozliczeniu – zostało przegrane 15 kwietnia 1943 roku, gdy rząd polski upomniał się o swoich oficerów zabitych w Katyniu. Ale czy rząd polski w Londynie mógł stanąć po stronie kłamstw moskiewskich? A z kolei, czy cała koalicja antyhitlerowska mogła stanąć przeciwko Sowietom, które były główną siłą w walce z Hitlerem?
Pan przynajmniej może spojrzeć w lustro bez uczucia zażenowania.
Pewnie tak. Wszystko robiłem dla Polski, co mogłem. Brałem udział we wszystkich dziejowych zakrętach. Także tych, które zapowiadały się szlachetnie, a potem pięknie się skompromitowały. Robiłem, co mogłem, a potem często lizałem rany. Wie pan, co uratowało mnie w wielu sprawach? Filozofia. Ona pokazała wszystko w odpowiednich proporcjach. Dziś oglądam sobie w telewizji dyskusje ludzi, którzy nie mają świadomości, że tematy, które wydają się im istotne, za kilka lat staną się zupełnie bez znaczenia. I nawet nie będą pamiętać, o co i po co tak zażarcie kruszyli kopie.
Zaczęliśmy od poczucia wstydu, który przeżywał pan jako dziecko, które czuło, że z racji pochodzenia i rodzinnych koneksji może uważać się za szczególnie wyróżnione i uprzywilejowane.
To piękna klamra tej opowieści, do której, pozwoli pan, wykorzystam własny cytat. Po wojnie prawie zapomniałem o swoim wstydzie. Zresztą zdecydowanie stałem się gorszym. Żyłem na fałszywych dowodach i różne tajne służby obmacywały mnie, dopadały, szarpały – z trudnością się wywijałem. A na życiorysie wisiał ojciec – oficer w Anglii, wuj Julek – marszałek przedwojennego Senatu i chyba najgorszy wuj Bronek, bo nie tylko Honorowy Prezes Polskiej YMCA, ale i przyjaciel Brzezińskich w Ameryce (wuj Bronek za te powiązania siedział po wojnie w więzieniu dwa lata). Na pewno więc po 1945 roku należałem, chwalić Boga, do „gorszych" i pozbyłem się wszelkiego wstydu. Czyli, jak się dziś mówi, zostałem człowiekiem drugiego sortu.
A żeby zakończyć optymistycznie, wspomnijmy o pana żonie, Joannie Kulmowej.
Żyliśmy wspólnie 60 lat i nasze życie było tak udane, bo byliśmy zupełnie inni. Od początku do końca. Daliśmy sobie pewne słowo, że nigdy w życiu nie będziemy robili niczego dla pieniędzy, tylko dla przyjemności. Sprawdziliśmy, że można tak żyć. Że to nieprawda, że trzeba mieć takie straszne pieniądze. Są ludzie, którzy wygrywają. I mnie się wydaje, że Joanna wygrała mnie, a ja ją.
Joanna Kulmowa zasługuje z pewnością na osobną rozmowę.
Oczywiście. Tylko niech się pan spieszy, bo ja mam już 95 lat.
PLUS MINUS
Prenumerata sobotniego wydania „Rzeczpospolitej”:
prenumerata.rp.pl/plusminus
tel. 800 12 01 95