Zadbane i pedantycznie wyczyszczone centrum miasta. Kilkunastometrowy pomnik wodza jednej z największych i zarazem najkrwawszych rewolucji w historii świata. Ludzie spieszą się do pracy, słychać klaksony wciskane przez wiecznie śpieszących się kierowców. Wszędzie reklamy, błyszczą witryny sklepów i knajp. Pozornie to normalne życie w normalnym mieście. Pozornie, bo to jedno z niewielu miast na świecie, gdzie człowiek unika rozmów telefonicznych. Jeżeli już sięga po komórkę, to przeważnie po to, by poinformować bliskich o miejscu swojego pobytu. Na wszelki wypadek, bo ludzie masowo tu znikają. Na tablicach ogłoszeniowych roi się od zdjęć zaginionych.
To jeden z powodów, dla których na ulicach, w sklepach czy w transporcie miejskim unika się rozmów z nieznajomymi. Nigdy nie wiadomo, na kogo trafisz. Od 23 do 5 rano obowiązuje godzina policyjna. Ludzie zaczynają się chować w domach już po zachodzie słońca i unikają wychodzenia. Gdy zapada zmrok, miasto jest puste i robi się bardzo niebezpiecznie. Nikt nie da gwarancji, że wrócisz. Ulice patrolują uzbrojeni i rzadko trzeźwi żołnierze. Po tym, gdy kilka lat temu w mieście zaczęła się fala kradzieży samochodów, ludzie przesiedli się na 30-, a nawet 40-letnie auta. Z tego miasta można wyjechać, ale nie będzie już gdzie wracać. Jeżeli właściciele opuszczają mieszkanie na dłużej niż miesiąc, nieruchomość jest im odbierana i przekazywana innym. To nie jest scenariusz filmu fabularnego, to Donieck w 2019 roku. Miasto, które pięć lat temu stało się stolicą samozwańczej Donieckiej Republiki Ludowej na wschodzie Ukrainy.
Przybysze ze Wschodu
Nasz rozmówca mieszka w centrum Doniecka, z miastem jest związany od pokoleń. Tu się urodził, spędził dzieciństwo, ukończył szkołę i uniwersytet. Należy do grona zamożnych Ukraińców. Przeważnie za takiego się uważał przed wojną, która przerwała jego karierę. Podobny los spotkał wielu utalentowanych ludzi, którzy musieli opuścić swoje rodzinne strony. Jedni wyjechali do pracy do Polski, drudzy do Rosji, a inni przeprowadzili się do bliskich na „wielką ziemię", jak nazywają Ukrainę ci, którzy uważają ją za swoją ojczyznę. Nasz rozmówca należy do tych, którzy miasta nie opuścili. Chce zachować anonimowość, więc nazwijmy go popularnym ukraińskim imieniem Mykoła. W „republice" działa Ministerstwo Bezpieczeństwa Państwowego (MGB), stworzone na wzór radzieckich organów represyjnych. Nikt nie chce trafić w ręce jego pracowników.
– Trudno spotkać tu człowieka, który mówi prawdę. To jest bardzo surowo karane i często źle się kończy. Kiedyś wdając się w dyskusje polityczne, można było stracić życie. Teraz jest lepiej, co najwyżej zostaniesz brutalnie pobity – mówi „Plusowi Minusowi". – Jak mogę opisać panującą obecnie tu sytuację? To jeden wielki cmentarz. W naszym mieście zawsze było dużo muzyki, nawet przesadnie dużo. Muzyka brzmiała dosłownie wszędzie: w supermarketach, sklepach, na bazarach, przystankach autobusowych. Ludzie się śmiali. W pewnym momencie zapanowała kompletna cisza. Na początku myślałem, że chodzi o wojnę, ale przez ostatnie dwa lata w centrum miasta już nie strzelają i jeżeli słychać strzały, to na peryferiach. Muzyki jednak wciąż brak. Gdy jedziesz autobusem w Doniecku, masz wrażenie, że jedziesz na pogrzeb. Pasażerowie nie rozmawiają ze sobą, bo w zasadzie nie ma o czym rozmawiać. Trudno doszukiwać się radości podczas wojny, ale nie da się nie zauważyć panującej tu totalnej beznadziei. Widać ją na twarzach – opowiada.
To, co się dzieje od pięciu lat w tak zwanych republikach donieckiej i ługańskiej, wprost nazywane jest „rosyjską okupacją". Mykoła twierdzi, że jeszcze kilka lat temu rosyjskich żołnierzy można było spotkać np. w kolejce w sklepie. Nie mieli na mundurach rosyjskich barw, ale rozmawiając między sobą opowiadali o miastach, z których przyjechali. Mówili o rodzinach, które tam na nich czekają. – Jakiś czas temu ograniczono im możliwość poruszania się. Nie zachowywali się najlepiej, dochodziło do incydentów. Uzbrojeni po zęby i pijani szwendali się po ulicach. Teraz w mieście roi się od członków ich rodzin, przybyłych z odwiedzinami. Często pytają, jak mogą trafić pod jakiś adres. Zachowują się jeszcze gorzej od tych żołnierzy i czują się jak u siebie w domu – mówi Mykoła. – Pewnego dnia jechałem tramwajem, gdy grupa kobiet dosłownie wbiegła do środka i panicznie zaczęły szukać siedzących miejsc. Jedna zajęła dwa na raz i krzyczy do koleżanki: „Walia miejsce"! Wtedy jedna z pasażerek, mieszkanka Doniecka, zdziwiła się na głos: „od kiedy donieckie tramwaje wzbudzają taki szał?". Na to pasażerka odwróciła się i rzuciła: „u nas w Riazaniu tramwajów nie ma" – opowiada.