Reklama
Rozwiń

Stand-up i roast czyli błaznom wolno więcej

Młodzież ma już dość czerstwych grup kabaretowych oraz ich materiału uszytego pod telewizję i masowe gusty. Dość wymuszonego śmiechu z odgrzewanych żartów na ciągle te same tematy. Stąd popularność stand-upu. Jego mistrzowie głoszą otwarcie nawet najbardziej brutalne prawdy.

Aktualizacja: 10.02.2017 18:11 Publikacja: 09.02.2017 12:21

Cechą charakterystyczną Karola Kopca są na pozór niezbyt śmieszne historie, które bawią wszystkich.

Cechą charakterystyczną Karola Kopca są na pozór niezbyt śmieszne historie, które bawią wszystkich.

Foto: EAST NEWS

Postindustrialna, jasna sala z rzucającym się w oczy okablowaniem elektrycznym oraz stylowymi, choć dawno już niedziałającymi lampami. Na scenie komik Sebastian Rejent z wrodzoną gracją wita jednego z zaproszonych gości: – A propos starych k..., jest z nami Hubert Urbański – mówi jak najbardziej poważnie. Celebryta przyjmuje zapowiedź nad wyraz łaskawie, zanosząc się śmiechem, więc komik – jakby tłumacząc się z jedynie niewinnego żartu – zmienia ton i życzliwie przyznaje, że uwielbiał „Milionerów". Po czym niespodziewanie dodaje: – Tak jak twoja żona, która nadal ich lubi, dlatego nie jest z tobą...

To roast, czyli przeciwieństwo benefisu. Na scenie obraźliwymi i często wulgarnymi grepsami dostaje się nie tylko roastowanym gościom – atakują się nimi również występujący komicy. W erze YouTube'a taka ciekawostka nie mogła się nie przyjąć. Przy tym widowiskowe roasty popularyzują szersze zjawisko komediowe, które przyszło do nas z USA – stand-up. Młodzież miała już dość czerstwych grup kabaretowych oraz ich materiału uszytego pod telewizję i masowe gusty. Dość wymuszonego śmiechu z odgrzewanych żartów na ciągle te same tematy. Dlatego polski stand-up rozwinął się w kontrze do ugrzecznionych i rutyniarskich kabaretów. Czy ta forma komedii scenicznej ma szansę wyjść poza youtube'ową niszę?

Tu nie ma zakazanych tematów. Najlepiej, by chamski żart dotykał czyichś osobistych doświadczeń. Brzydka twarz, rozwód, rzadki kontakt z dziećmi, kłopoty z prawem, choroba nowotworowa, a nawet śmierć kogoś bliskiego? Bardzo proszę – im większe tabu złamane, tym śmieszniej. To już tradycja, że zawiązana w Warszawie grupa komediowa Stand-up Polska obchodzi swoje urodziny właśnie w takiej formie. Roastowani byli już Hubert Urbański, Szymon Majewski, Piotr Kędzierski, Czesław Mozil i Michał Wiśniewski. Wszystko w wyprzedanych do ostatniego miejsca salach i do obejrzenia w dobrej jakości w sieci.

Nie przypadkiem to ci komicy wzięli się za roasty, bo to forma bardzo zbliżona do stand-upu albo nawet specyficzna jego odmiana – zdania w tej kwestii są podzielone. A czym jest stand-up? To najprostsza forma sztuki komediowej – tylko człowiek i mikrofon. Choć bardzo dużą rolę odgrywa w niej też kontakt z publicznością. Przygotowany monolog często przeradza się w improwizowany performance. Uciekając od frazesów o byciu sobą, stand-uper tworzy spójną i wiarygodną postać na lata, gra jakby samego siebie, często wyolbrzymiając swoje prawdziwe cechy charakteru. Stąd opowieści, jakie snuje, mogą wydawać się bardzo osobiste. I często rzeczywiście takie są. Ale też nie bez powodu przypięto stand-upowi łatkę niewybrednych żartów o seksie i czynnościach fizjologicznych.

Król roastów w katolickiej uczelni

Początki nie były łatwe. Historia pierwszej polskiej ekipy stand-upowej sięga poprzedniej dekady i forum na stronie Grzegorza Halamy, gdzie poznali się Czarek Jurkiewicz i Karol Kopiec. Nikt w kraju nie robił wtedy jeszcze stand-upu, postanowili więc na własną rękę rozkręcić taką scenę w Warszawie. Padło na lokal Na Kłopoty Bednarska, którego już sama nazwa jest absurdalną grą słów związaną z popularnym w PRL serialem kryminalnym i ulicą, przy której mieściła się knajpa.

Był rok 2008. Za scenę robiło niewielkie podwyższenie, na którym stał fortepian, a za publiczność przypadkowi ludzie, którzy przyszli akurat na piwo. Czarek Jurkiewicz przyznaje, że mimowolna publika nie do końca chciała ich słuchać. Interesowali się nimi jedynie znajomi.

Nie wyszło najlepiej, ale i tak spróbowali ponownie w tym samym miejscu, bo gdy raz wyjdzie się na scenę, później chce się do tego wracać. – To było słabe, bo nie wiedzieliśmy, jak to się robi, nie mieliśmy kogo się poradzić. Ale byliśmy bardzo zdeterminowani, by rozkręcić stand-up w Warszawie – opowiada Jurkiewicz.

Ma 31 lat i chłopięcą urodę. Wygląda na grzecznego i ułożonego intelektualistę. Do Warszawy przyjechał ze Skierniewic na studia prawnicze. Komikiem chciał zostać, odkąd tylko zobaczył pierwszy stand-upowy występ Robina Williamsa. Gdy poczuł sceniczny zew, a warszawska scena rzeczywiście zaczęła się rozkręcać, zrozumiał, że nie chce siedzieć w białej koszuli za biurkiem, tylko chce zostać artystą. Rzucił prawo i przeniósł się na filozofię. Uważa, że komikowi bardzo przydaje się sztuka krytycznego myślenia.

Chwilę po pierwszych stand-upach na Bednarskiej w klubie Lorelei przy ul. Widok ruszyły wieczory w stylu „open mic". Każdy, kto chciał, mógł wejść na scenę i zaprezentować swój talent. Byli magicy, poeci, różni performerzy. Przyszedł też Maciek Adamczyk. To było tuż po wypadku drogowym, w którym zginął Bronisław Geremek. Maciek pamięta, że tego wieczoru ktoś opowiadał wierszem, jak bardzo się cieszy z tej śmierci...

Problem w tym, że tuż po tym zacnym poecie na scenę musiał wyjść on. I opowiadać żarty. Mimo to chyba źle nie wypadł, bo po debiucie zaczepili go Jurkiewicz i Kopiec, proponując wspólne występy.

Maciek ma 32 lata, charakterystyczny wąs i wzrost sporo ponad średnią. Pochodzi z warszawskiego Grochowa, z artystycznej rodziny: prawie sami reżyserzy, pisarze, tancerze. On też nigdy nie chciał pracować na etat. – Mogę wstawać o piątej rano, by robić coś swojego, ale nie codziennie o siódmej, by jeździć do biura na dziewiątą. Umarłbym z nudów. Długo nic nie robiłem, szukałem pomysłu na siebie.

Później w tym samym Lorelei zadebiutował również Sebastian Rejent, który z czasem został okrzyknięty królem roastów.

– Z perspektywy czasu moje pierwsze stand-upy były bardzo złe. Byłem tzw. one-linerem, czyli opowiadałem szybkie żarty oparte na krótkim wprowadzeniu i zaskakującej puencie. To się później świetnie sprawdziło właśnie na roaście – wyjaśnia. Rejent jako jeden z niewielu stand-uperów wie, że mówi prozą. Jest teoretykiem komizmu i prowadzi o tym warsztaty. Można wręcz powiedzieć, że studiował stand-up – obronił się na kulturoznawstwie na UKSW w Warszawie (jest więc królem roastu z katolickiej uczelni...) pracą o mechanice żartów z pierwszego sezonu programu „Comedy Central prezentuje", w którym występowali stand-uperzy.

Wizjoner z bratniego narodu

To był przełomowy program dla polskiego stand-upu. Ale nie wyniósł młodych komików na salony, jak planowali jego twórcy. Wcześniej w polskiej kablówce było już „HBO na stojaka", ale tam swoich sił z mikrofonem próbowali głównie kabareciarze i aktorzy. Comedy Central zainteresowała się raczkującym w Polsce stand-upem i na przełomie wiosny i lata 2010 roku ruszyła z castingiem do nowego programu. Stacja szukała naprawdę świeżej krwi. Dość powiedzieć, że występujący w tym programie Rejent żarty na scenie opowiadał dopiero po raz piąty.

Nową modę zauważyła również „Rzeczpospolita". Gergely Litkai, nowy węgierski szef stacji, opowiadał na naszych łamach, czym jest prawdziwy stand-up: „Fałszywie utożsamia się go jedynie z kontrowersyjnymi i niepoprawnymi politycznie żartami". I tłumaczył, o co naprawdę chodzi: „Polega on na zaskakiwaniu widza, a nie obrażaniu go czy wprowadzaniu w zakłopotanie. Komik stojący przed mikrofonem powinien przesyłać publiczności pozytywną energię" – opowiadał w artykule Tomasza Gromadki „Aby śmieszyć, nie trzeba obrażać", zachęcając do przysyłania zgłoszeń na casting.

W amerykańskim Comedy Central taki program emitowany był już od 1998 roku. Zresztą Litkai miał w tym temacie spore doświadczenie – wcześniej stworzył nad Balatonem dwa podobne formaty telewizyjne. Sam był komikiem, opowiadał, że na Węgrzech stand-uperzy są tak ubóstwiani, jak w Polsce kabareciarze. Na młodych komikach szczególne wrażenie robiły liczby. Usłyszeli, że ich węgierscy koledzy zarabiają – w przeliczeniu – po 40 tys. zł miesięcznie. To dzięki Węgrowi powstał wspomniany Stand-up Polska. To nie tylko grupa komediowa, ale również firma, bo dzięki podmiotowości prawnej łatwiej im było rozliczać nowo powstający program telewizyjny.

– Litkai obiecywał, że pod kątem popularności w pięć lat dogonimy kabarety – wspomina w rozmowie z „Plusem Minusem" Sebastian Rejent. I jak mu to wyszło? – Po dwóch latach się poddał, chyba nie było tak łatwo, jak na Węgrzech – ocenia komik. Ale firma Stand-up Polska przetrwała. Wspólnicy wykupili udziały od wizjonera z bratniego narodu i postanowili działać na własną rękę. Telewizyjne wpływy przepadły, ale pomysł na urodzinowy roast okazał się promocyjnym strzałem w dziesiątkę. Dziś w firmie jest już 18 komików.

Jak ma się roast do stand-upu? Rejent uważa, że jest czymś innym. W końcu można być dobrym stand-uperem, a słabym roastującym, i na odwrót. Zdradza, że wielu dobrych komików sparzyło się na tej formie. Raz im nie poszło i nie chcą więcej próbować. Dlatego z roastu na roast coraz trudniej zebrać chętnych wystąpić w show. Przygotowuje się je przecież miesiącami, a komicy piszą żarty nie tylko sobie, ale też celebrytom (roastowani na koniec odpowiadają roastującym).

Maciek Adamczyk wyjaśnia, że roast jest o tyle inną formą komedii, że tu liczy się całe spójne widowisko, że poszczególne występy nie są zamkniętą całością, jak w przypadku stand-upu. Komicy żarty na roast piszą często wspólnie, by się nie powtarzały. Choć Rejent się broni, że zawsze pisze sam, najwyżej swoje żarty czasem podrzuca innym.

Ale dla Czarka Jurkiewicza roast to po prostu pewna forma stand-upu. Mówi, że skoro jest człowiek, mikrofon, kontakt z publiką – to stand-up. Choć przyznaje, że nie jest to rozrywka najwyższych lotów, i dodaje, że roast z samej swej natury musi być wulgarny i agresywny, a stand-up niekoniecznie.

Adamczyk zauważa, że przechwalanie się i obrażanie innych komików jest mocno specyficzną formą dla stand-upera. – Komik nie do końca może być fajny – mówi w rozmowie z „Plusem Minusem". – Zawsze jest jakiś nieudolny, ciapowaty. Jak masz małego, grubego komika, to na pewno opowie ci, jak to trudno jest mu sięgnąć po pączka z najwyższej półki w sklepie. Dlatego chciałbym nagrać kiedyś rap, bo rap to taki stand-up, tylko że musisz być fajny! Mały i gruby raper ma gdzieś, że nie może zdjąć pączka. Krzyczy: podaj mi tego pieprzonego pączka, lamusie! – żartuje.

Ale rap i stand-up rzeczywiście wiele łączy. Adamczyk przyznaje, że słucha jedynie rapu, stąd też zawsze czuł potrzebę, by być na scenie prawdziwym, prawilnym – jak nawijają „uliczni" raperzy. – Jestem tak prawilny, że jak raz na scenie stwierdziłem, że nie ma czegoś takiego jak woda jabłkowa, to później przestałem ją pić! – mówi z pełną powagą.

Rejent też zawsze chciał grać samego siebie, nie w głowie mu były sztuki kabaretowe: – Jeździć po całym kraju z walizką pełną kapeluszy i swetrów? Co to za życie?! – ironizuje, jak przystało na komika.

Komicy słuchają rapu, a hiphopowcy często są fanami stand-upu. Warszawski raper Trzy Sześć obronił się na anglistyce pracą „Sposoby prezentowania stereotypów rasowych w stand-up comedy afroamerykańskich komików". Zauważył, że część czarnoskórych stand-uperów uważa, iż społeczność afroamerykańska w jakiś sposób powinna wziąć odpowiedzialność za powstanie niektórych stereotypów na jej temat, bo nie wzięły się one znikąd.

Badanie podejścia do stereotypów w tekstach stand-upowych ma o tyle sens, że komikowi, niczym błaznowi na królewskim dworze, wolno więcej, może więc głosić otwarcie nawet najbardziej brutalną prawdę. Co więcej, ten gatunek humoru jest ściśle związany z amerykańskim zmaganiem się z tzw. ostateczną granicą (final frontier), czyli linią oddzielającą cywilizację od dzikości. – Stand-up to poszukiwanie granicy wolności słowa w praktyce, dlatego jego komizm często opiera się na szokowaniu. Po żartach mistrza gatunku Chrisa Rocka histeryczny śmiech miesza się z odgłosami zdegustowania – mówi Trzy Sześć.

Nie tylko śmiech dla śmiechu

Jednak o ile Rejent w swych występach czasem obraża nawet widzów (notabene tego po udanych roastach oczekują od niego sami fani), o tyle styl Adamczyka jest zupełnie inny. Bo istotą stand-upu jest po prostu osobista refleksja oparta na charyzmie i szczególnej wrażliwości komika. Stand-uperzy są personami, osobowościami, nie wyróżnia ich wcale jakieś specyficzne poczucie humoru. Dlatego na pytanie, czy stand-uperem jest również Marcin Daniec, Jurkiewicz bez chwili namysłu odpowiada: – Niestety tak. Zresztą w drugiej klasie podstawówki siedziałem na jego występie w pierwszym rzędzie! W tym wieku żarty Dańca są jak złoto...

Adamczyk jest mizantropem. Imał się wcześniej różnych zajęć, choć w żadnej branży nie wytrzymał dłużej niż trzy miesiące. Kiedyś zdecydował się na pracę jako kelner – wytrzymał trzy godziny. Dlaczego? – Bo ludzie to debile, nie myślą, zachowują się automatycznie, żyją głupimi schematami. Nie mogłem im nawet donosić kawy, tak mnie wkurzali – tłumaczy. – Kiedyś wymyśliłem, że każdy powinien móc wystawiać innym mandat za głupotę!

Jego stand-up opiera się na kontestowaniu rzeczywistości, nieustannym podważaniu utartych opinii. W swych opowieściach np. wyśmiewa schematy językowe, twierdzi, że nie rozumiemy pojęć: używamy słowa „kreatywny" w znaczeniu „myślący", nie wiedząc, co naprawdę ono znaczy. I dlatego na każdym stanowisku wymagają dziś, by człowiek był kreatywny. Te historie często nie są śmieszne same w sobie, ale Adamczyk nie musi się zbytnio wysilać, by rozśmieszyć nawet najmniej zabawną opowieścią o sadzeniu pomidorów na działce (on naprawdę kocha swoją działkę!). Po prostu niektórzy mają w sobie coś takiego – w głosie, twarzy, ekspresji – że wszystko, co mówią, wydaje się śmieszne.

Na czym opierają się jego występy? Adamczyk twierdzi, że stara się myśleć za innych. I to w ogóle chyba bardzo dobra definicja stand-upu. Posiłkuje się słowami komika Jerry'ego Seinfelda, że stand-uperom ludzie płacą za to, by myśleli o tym, o czym sami myśleć nie mają czasu. I chyba płacą dość dobrze, w końcu Seinfeld ma największą na świecie prywatną kolekcję samochodów Porsche.

– Mnie nie zależy na samym śmiechu dla śmiechu, tanich „heheszkach". Wolę, by widzowie wyszli z moich występów w jakiejś zadumie, nawet z czymś gryzącym, z czym się nie zgadzają, ale co daje im mocno do myślenia – mówi Adamczyk. Przy tym przyznaje, że nie ma nic przeciwko roastom: – Jest czas na refleksję i na rozrywkę. W końcu, kto z chęcią nie popatrzy, jak ośmiu typów jedzie po Hubercie Urbańskim.

Ale nie o wszystkim stand-uperzy pomyślą za nas. Ciekawe, że choć nie ma tu żadnych reguł i barier, na polskiej scenie bardzo niepopularnym tematem jest... polityka. Adamczyka bardziej interesuje, dlaczego piesi chodzą po ścieżkach rowerowych, a rowerzyści jeżdżą po chodniku. Rejent tłumaczy się, że jest apolityczny, dodając, że kabarety zmonopolizowały temat polityki i go wszystkim obrzydziły. Mówi, że ludzie już nie chcą słuchać kolejnych żartów o PiS czy PO. Można to zrobić lepiej niż przaśne kabarety, ale po co? – pyta.

Jurkiewicz jednak podnosi rękawicę, bo bardzo ceni takich liberalnych komików, jak Jon Steward czy John Oliver, którzy są zgryźliwymi komentatorami spraw społecznych. Jurkiewicz określa ich mianem „zdroworozsądkowi". Sam też ma trochę polityki w swoim nowym materiale.

– Rzeczywiście, stand-uperzy zwykli stronić od polityki, bo nie chcą dzielić publiczności – tłumaczy niedoszły prawnik. Przyznaje, że trzeba mieć ogromną wiedzę, bo inaczej takie żarty będą biesiadne, przaśne i oczywiste. – Żarty polityczne to nie jest łatwe pole – podkreśla.

Lamusy poleciały na hajs

Stand-uperzy mają raczej – oględnie mówiąc – poglądy mało konserwatywne. W Stand-up Polska jedynie z Michała Kempy wszyscy sobie żartują, że jest „pisiorem" i „katolem". Można powiedzieć, że nazwisko zobowiązuje, ale to dosyć niejednoznaczna postać. Na jednym z roastów ktoś mu wytknął, że po niedzielnej mszy zwykł na hipsterskim placu Zbawiciela podrywać łatwe i chętne studentki. To oczywiście żart. Prawdą jest za to, że Michał Kempa jest komentatorem w „Szkle kontaktowym", gdzie żartuje, oczywiście, zgodnie z linią redakcji. I zgodnie z panującymi w niej standardami – zazwyczaj niezbyt śmiesznie.

Polski stand-up nie ma jednego, konkretnego oblicza, ale trendy raczej nie napawają optymizmem. Sebastian Rejent dostrzega na scenie schyłkowość. Konstatuje, że coraz bardziej stand-up zaczyna przypominać to, przeciwko czemu powstawał – przaśny kabaret, tyle że bardziej wulgarny.

Choćby najpopularniejszy dziś stand-uper Abelard Giza nie jest tak wyrafinowanym komikiem, jakim chcieliby go widzieć Adamczyk czy Jurkiewicz. Giza był i pozostał kabareciarzem schlebiającym raczej niskim gustom. Podobnie jak on wielu młodych komików pragnie głównie szokować niepoprawnością, obrażając przy tym ludzi bez ładu i składu. Gwałt na niby na scenie? Żart że hej! Kobieta do kuchni, a Murzyni na pole bawełny? No bomba! Pedały, feminazistki, Polacy cebulacy i księża pedofile – super, wreszcie ktoś o tym głośno mówi!

Według Sebastiana Rejenta trendy te są naturalną konsekwencją rosnącej popularności. I to ta upragniona wcześniej sława może się okazać dla stand-upu zabójcza. Przecież kabarety też nie zawsze miały aż tak niskie loty. Gdy Przegląd Kabaretów PAKA dawniej nie był jeszcze transmitowany w telewizji, podobno nie wszyscy opowiadali żarty o teściowych.

Stand-up, choć dla telewizji jest zbyt niepoprawny, ma ten sam problem z YouTube'em. Zaczyna w nim działać kopernikańska zasada, że pieniądz gorszy wypiera lepszy. Albo, słowami Rejenta: „Lamusy poleciały na hajs"...

Ciekawi stand-uperzy zawsze więc pozostaną niszą, a na topie będą kolejni Abelardzi. Do tego mainstream w przyszłości zapewne trochę oswoi stand-up. W końcu „król TVN-u" Kuba Wojewódzki już nawet zorganizował u siebie w programie własny roast, a wśród zaproszonych komików wystąpili m.in. Sebastian Rejent oraz Czarek Jurkiewicz.

Rejent prognozuje, że w przyszłości z własnym stand-upem występować będą wszystkie znane twarze telewizji. Ale tak szczerze, czy nie obejrzelibyśmy chętnie stand-upu Agaty Młynarskiej o plaży we Władysławowie?

PLUS MINUS

Prenumerata sobotniego wydania „Rzeczpospolitej”:

prenumerata.rp.pl/plusminus

tel. 800 12 01 95

Postindustrialna, jasna sala z rzucającym się w oczy okablowaniem elektrycznym oraz stylowymi, choć dawno już niedziałającymi lampami. Na scenie komik Sebastian Rejent z wrodzoną gracją wita jednego z zaproszonych gości: – A propos starych k..., jest z nami Hubert Urbański – mówi jak najbardziej poważnie. Celebryta przyjmuje zapowiedź nad wyraz łaskawie, zanosząc się śmiechem, więc komik – jakby tłumacząc się z jedynie niewinnego żartu – zmienia ton i życzliwie przyznaje, że uwielbiał „Milionerów". Po czym niespodziewanie dodaje: – Tak jak twoja żona, która nadal ich lubi, dlatego nie jest z tobą...

Pozostało jeszcze 97% artykułu
Plus Minus
Konsumpcjonistyczny szał: Boże Narodzenie ulubionym świętem postchrześcijańskiego świata
Plus Minus
Kompas Młodej Sztuki 2024: Najlepsi artyści XIV edycji
Plus Minus
„Na czworakach”: Zatroskany narcyzm
Materiał Promocyjny
Najlepszy program księgowy dla biura rachunkowego
Plus Minus
„Ciapki”: Gnaty, ciapki i kostki
Materiał Promocyjny
„Nowy finansowy ja” w nowym roku