Krzysztof Penderecki i przyjaciele czyli sukces zbudowany na współpracy

O sukcesie decydują nie tylko talent i pracowitość, ale także umiejętność pozyskiwania współpracowników. Tę starą prawdę potwierdza życie Krzysztofa Pendereckiego.

Aktualizacja: 29.03.2020 09:14 Publikacja: 28.03.2020 23:01

Krzysztof Penderecki i przyjaciele czyli sukces zbudowany na współpracy

Foto: Bartek Barczyk

Przypominamy tekst z Plusa Minusa, napisany z okazji 85 urodzin artysty

Napisałem już chyba dla wszystkich muzyków. Jeśli liczyć różne wersje tych samych utworów, będzie w sumie jakieś 25 koncertów na rozmaite instrumenty. Najdłużej wzbraniałem się przed harfą, w końcu uległem namówiony przez Xaviera de Maistre'a – powiedział mi dwa lata temu Krzysztof Penderecki.

Francuski wirtuoz, mężczyzna o niesłychanie długich palcach, które ze strun harfy potrafią wydobyć niewiarygodne wręcz dźwięki, długo czekał na swój utwór. Penderecki, jak ma to w zwyczaju, nieraz przesuwał datę ukończenia, nieraz była też przesuwana data pierwszego wykonania, a Xavier de Maistre zmieniał program występów. Nie on jeden i zapewne nie ostatni, ale artyści wiedzą, że warto czekać na nowy utwór polskiego kompozytora.

Wyczucie dyrygenta

Przez prawie sześć dekad zgromadził wokół siebie nieprawdopodobną liczbę muzycznych znajomych i przyjaciół, choć jak to w życiu bywa, związki z niektórymi po pewnym czasie ulegały rozluźnieniu, inni są przy nim przez lata. Pierwszy, który zwrócił uwagę na jego talent, był Andrzej Markowski, genialny dyrygent, ale człowiek o niełatwym charakterze, co nie zawsze pomagało mu w karierze. Do legendy przeszła opowieść, jak jeszcze w epoce gomułkowskiej, po suto zakrapianej kolacji w Berlinie Zachodnim, wsiadł w hotelu do windy wypełnionej eleganckim niemieckim towarzystwem i naciskając guziki, rozpoczął z nimi jazdę w górę i w dół, w górę i w dół. Gdy rozległy się głosy protestu, odpowiedział krótko: – Będziecie jeździć tak długo, dopóki nie uznacie naszej granicy na Odrze i Nysie.

Zmarły w 1986 roku Andrzej Markowski pozostawił po sobie przynajmniej dwa dokonania o fundamentalnym znaczeniu dla polskiego życia muzycznego: festiwal Wratislavia Cantans – dziś nazwany jego imieniem – oraz aktywny udział w wypromowaniu muzyki Krzysztofa Pendereckiego. Zwrócił na niego uwagę, gdy ten dopiero kończył studia. Z inspiracji Markowskiego skomponował „Strofy", które w 1959 roku wraz z dwoma innymi utworami – każdy opatrzony innym godłem – wysłał na konkurs kompozytorski. Zgarnął trzy główne nagrody, a Andrzej Markowski tym chętniej wywiązał się z obietnicy i zagrał „Strofy" na Warszawskiej Jesieni. A ponieważ było tam obecnych kilku dyrektorów innych festiwali, „Strofy" wraz z dyrygentem, któremu zostały zadedykowane, zaczęły krążyć po Europie.

W ciągu następnych kilkunastu lat Andrzej Markowski otrzymywał kolejne partytury, w których powstawaniu nieraz uczestniczył, dyskutując nad ich szczegółami z kompozytorem. Zwieńczeniem tej przyjacielskiej więzi było prawykonanie w 1970 roku w katedrze w Altenbergu pod Kolonią monumentalnej „Jutrzni" – owoc zainteresowań Krzysztofa Pendereckiego obrzędem Kościoła prawosławnego, ale też dowód powrotu do własnych korzeni. – Jestem hybrydą, mieszanką – powiedział kiedyś o sobie. – Wychowywałem się na rozdrożu dwóch kultur: wschodniej i zachodniej. Z jednej strony kształtowało mnie myślenie dziadka, pół-Niemca, z drugiej fantazja kresowa i muzyka cerkiewna, której jeździłem słuchać z ojcem na Kresy. Ciągnie mnie ku teatrum liturgii prawosławnej, wszystkie utwory na nim oparte różnią się od mojej muzyki wyrosłej z tradycji zachodnioeuropejskiej.

Pierwszym wybitnym muzykiem zagranicznym, który poprosił Pendereckiego o coś dla siebie, był nieżyjący już wiolonczelista Siegfried Palm. Zamówiony utwór miał być wykonany w 1964 roku na festiwalu w Donaueschingen – najważniejszej wówczas na świecie imprezie poświęconej muzyce najnowszej. Miał to być koncert na wiolonczelę, u Krzysztofa Pendereckiego w trakcie pracy początkowe plany często się zmieniają, więc ostatecznie wyszła z tego sonata.

Gdy w 1965 roku poznali ją bywalcy Warszawskiej Jesieni, nie byli zachwyceni „Jako całość utwór ten nie przekonuje, nie tylko ze względu na zaskakującą nierówność stylistyczną – napisał jeden z czołowych polskich krytyków – ale i ze względu na nierówność w samym poziomie kompozycji". Nie był u nas w tych sądach odosobniony. Tymczasem w Donaueschingen sonatę przyjęto entuzjastycznie jako najbardziej awangardowy, najśmielszy i najoryginalniejszy utwór festiwalu.

Po takich zachwytach Siegfried Palm nie miał oporów, by poprosić Pendereckiego o kolejną muzykę. Trzy lata później otrzymał „Capriccio", doświadczając przy tym tego, co stało się potem zmorą wielu innych artystów czekających na nowe dzieło Polaka. Otrzymał nuty zaledwie tydzień przed koncertem, a był to utwór niesłychanie wirtuozowski. Kiedy zaś na początku lat 70. kompozytor kończył dla Siegfrieda Palma „Concerto per violoncello", sytuację uratował strajk muzyków orkiestry z Baltimore, która miała brać udział w prawykonaniu, i koncert odwołano. Był więc czas na spokojniejsze dokończenie partytury.

Ekipa z „Pasją"

Wyzwaniem rzuconym nowej muzyce stała się „Pasja według św. Łukasza". Autor sięgnął do formy, której od czasów Bacha nikt nie miał odwagi tknąć. – To tak jakby po Tomaszu Mannie próbować napisać dalszy ciąg „Czarodziejskiej góry" – mówił potem. – Ale miałem w sobie śmiałość młodości. Porwałem się z motyką na słońce i nic nie mogło mnie powstrzymać.

Prawykonanie w katedrze w niemieckim Münster w 1965 roku zapoczątkowało prawdziwie wielką światową karierę Pendereckiego, ale też grupy polskich artystów od początku z tym utworem związanych. To przede wszystkim trójka znakomitych śpiewaków: Stefania Woytowicz, Andrzej Hiolski i Bernard Ładysz, z których uwag kompozytor korzystał, pisząc ten utwór. A także Leszek Herdegen w roli Narratora. Szczególnie ważne były dla kompozytora uwagi Stefanii Woytowicz, której unikalny głos sopranowy wręcz prowokował do niekonwencjonalnego wykorzystania jego możliwości. Z takim zestawem solistów „Pasja" w błyskawicznym tempie rozpoczęła triumfalną podróż po kolejnych miastach Europy i Ameryki.

– Hiolski był najlepszym Chrystusem, i to w skali światowej – opowiadał kompozytor. – Ładysz – wielka klasa. Jedynym w swoim rodzaju recytatorem okazał się Leszek Herdegen, bez żadnego wysiłku potrafił przebić się przez orkiestrową muzykę. Była w jego interpretacji jakaś biblijna godność, powaga, uroczystość, nic ze sztuczności. Po jego śmierci wielu wcielało się w „Pasji" w recytatora, ale nigdy nie odnalazłem już tamtego głosu. A Woytowicz w swoim najlepszym okresie była niedościgniona. Czasem śpiewała nawet inne dźwięki, niż napisałem, ale nadawała swojej interpretacji tyle ekspresji, ciepła, dramatyzmu, że wzruszała do głębi.

Nic dziwnego, że z jej uwag, a przede wszystkim śpiewu, korzystał też przy „Jutrzni", „Kosmogonii" czy „Te Deum". Stefania Woytowicz była jednak nie tylko wielką artystką, ale i kobietą o trudnym charakterze. – Przyjechaliśmy kiedyś do Neapolu z mszą Mozarta i „Te Deum" Pendereckiego – opowiadał mi menedżer Janusz Pietkiewicz. – Okazało się, że organizatorzy przegapili i nie umieścili nazwiska Woytowicz na afiszu. Gdy ona to zobaczyła, zniknęła. Z Pendereckim zaczęliśmy poszukiwania po mieście. W końcu znaleźliśmy ją zapłakaną i rozmodloną w kościele. Oświadczyła, że po takim afroncie nie wystąpi. Dała się przebłagać, ale zaśpiewała okropnie.

Po tym zdarzeniu kompozytor zakończył z nią współpracę. Z niepowtarzalnego głosu Bernarda Ładysza, który miał wszelkie warunki, by być najwspanialszym basem świata, chętnie nadal korzystał. Wykorzystał go w „Ekecheirii" wykonanej na stadionie podczas ceremonii otwarcia igrzysk olimpijskich w Monachium w 1972 roku. Ładysz śpiewał też w „Jutrzni" oraz „Kosmogonii" zamówionej przez sekretarza generalnego ONZ U Thanta z okazji 25-lecia tej organizacji, koncert odbył się oczywiście w Nowym Jorku. Stworzył świetną postać egzorcysty ojca Barré w pierwszej operze Pendereckiego – „Diabły z Loudun", w której główną rolę księdza Grandiera oskarżonego o konszachty z szatanem kreował Andrzej Hiolski.

Ściśle związany z narodzinami „Pasji" jest też Henryk Czyż, co sam tak wspominał: – Kiedyś po koncercie Krzysztof podszedł do mnie w garderobie i powiedział: „Henryku, jesteś największym polskim dyrygentem. Będziesz dyrygował prawykonaniem »Pasji«". – Cieszę się, tym bardziej że mówi mi to największy polski kompozytor – zrewanżowałem się. I wtedy usłyszałem cichy subtelny śmiech Lutosławskiego, który stał obok...

Henryk Czyż poprowadził „Pasję" w katedrze w Münster tak doskonale, że otrzymał zaproszenia na kolejne koncerty w różnych miejscach świata. A kompozytor powierzył mu nowe prestiżowe zadanie – operę „Diabły z Loudun", której prapremierę zaplanowano na 1969 rok w Hamburgu. Kiedy jednak Czyż zobaczył libretto odwołujące się do wydarzeń, które rozegrały się we francuskim Loudun w połowie XVII wieku, miał ponoć powiedzieć: – Lubię poświntuszyć, ale nie lubię mieszania tego z tematyką sakralną.

Chciał zrezygnować, ale kontrakt już podpisał. Szukał pretekstu, mogłoby nim być normalne u Pendereckiego dostarczanie kolejnych partii partytury po terminie, ale ten wybieg się nie powiódł. Na dodatek nie mógł znaleźć wspólnego języka z Konradem Swinarskim, który erotyczną scenę księdza Grandiera i Philippy zaplanował rozegrać w konfesjonale. Henryk Czyż z ironią w głosie rzucił: – To może już lepiej na ołtarzu. – Na ołtarzu już było. Robiłem to w „Nie-boskiej komedii"– odpowiedział reżyser, który także był w pewnym sensie artystą Pendereckiego. To on kilka lat temu podsunął mu temat tej opery, z kolei kompozytor stworzył mu oprawę muzyczną do „Nie-boskiej komedii".

Prapremiera w Hamburgu zakończyła się sukcesem co najwyżej prestiżowym. Dla Pendereckiego, który szedł dotąd jak burza, było to równoznaczne z porażką, mimo że bardziej nie podobała się strona teatralna, nie sama opera, która zresztą w kolejnych dekadach doczekała się kilkudziesięciu inscenizacji. Kompozytor obwiniał o niepowodzenie dyrygenta, ten również nie szczędził cierpkich uwag. Doprowadziło to do burzliwego zerwania przyjaźni. Po latach Krzysztof Penderecki zaproponował Henrykowi Czyżowi poprowadzenie koncertu w Stanach, ale on odmówił.

Prezent dla Sławy

Z licznego grona wykonawców zagranicznych dwa nazwiska trzeba koniecznie przywołać. Pierwsze to najwybitniejszy z wiolonczelistów, Mścisław Rostropowicz. – Poznaliśmy go w Carnegie Hall w 1974 roku – wspominała Elżbieta Penderecka. – Niemal zmusiłam męża, byśmy poszli za kulisy złożyć gratulacje i uszanowanie za jego grę. Wahał się, nie chciał przepychać się przez tłum i zagracać głowę zmęczonemu muzykowi. W kuluarach, pod garderobą tłok był niebywały. Udało mi się tylko powiedzieć jakiemuś „cerberowi", by przekazał maestro, że Krzysztof Penderecki chciałby mu pogratulować. Za chwilę otworzyły się drzwi, Sława – a wtedy jeszcze dla nas Mścisław Rostropowicz – rzucił się Krzysztofowi na szyję i zawołał, by przyniesiono butelkę szampana.

Tak zaczęła się nie tylko muzyczna przyjaźń, odkryli w sobie bratnie dusze. Obaj byli już wtedy obywatelami świata, ale Mścisław Rostropowicz zmuszony do wyjazdu ze Związku Sowieckiego bardzo potrzebował w tym zachodnim świecie kontaktów z kimś o podobnej, słowiańskiej emocjonalności.

– II Koncert wiolonczelowy zacząłem pisać w 1981 roku w hotelu Hilton – przypomina Penderecki. – W Polsce wprowadzono stan wojenny, rozmyślałem: Zostać? Wracać? Co z dziećmi, które zostały w kraju? Nie byłem w najlepszym nastroju psychicznym. Gdy skończyłem pracę, odwiedziłem Sławę w Lozannie. Gawędziliśmy bardzo długo i to nie o muzyce. Jakby pośrednio mnie pocieszając, opowiadał o swoich kłopotach – był persona non grata nie tylko w ojczyźnie, ale także w całym bloku wschodnim. Pod koniec rozmowy wsunąłem mu w rękę nuty mojego nowego dzieła.

Prawykonanie odbyło się w styczniu 1983 roku. Swoim zwyczajem kompozytor postanowił dopisać jeszcze dla wykonawcy solową kadencję, którą wręczył mu w przeddzień koncertu. Rok później Mścisław Rostropowicz dyrygował pierwszym wykonaniem „Requiem Polskiego" – dziełem sumującym wydarzenia ostatnich lat w naszym kraju. W 1987 roku na 60. urodziny otrzymał w prezencie utwór „Dla Sławy", powstały też dedykowana mu „Pieśń cherubińska" czy „Largo", które Rostropowicz wykonał na swym pożegnalnym występie w 2005 roku.

Fenomenalną skrzypaczkę Anne-Sophie Mutter Penderecki poznał natomiast w 1988 roku w Lucernie. Miała zagrać koncert Prokofiewa, Polak dyrygował. Miała 25 lat i bardzo dziewczęcy wygląd. – Przede mną stanęło niemal dziecko ze skrzypcami – mówi dziś kompozytor – ale zagrała lepiej niż dorosły, bo była w tym świeżość i niezwykła jakość, którą trudno opisać.

– Pamiętam, jak po raz pierwszy słuchałam „Polskiego Requiem" Pendereckiego – powiedziała mi Anne Sophie-Mutter. – Byłam pod ogromnym wrażeniem tego, jak wykorzystuje głos ludzki i ile emocji potrafi przekazać. Poza tym nie boi się pisać muzyki, która po prostu jest piękna, a przy tym w niezwykły sposób oddaje możliwości poszczególnych instrumentów.

Spotkanie w Lucernie miało dalszy ciąg, zwieńczony II koncertem skrzypcowym „Metamorfozy". Anne-Sophie Mutter podkreśla, że towarzyszyła jego narodzinom od początkowych szkiców. Przyniósł obojgu nagrody Grammy w 1998 roku. A potem powstały: „La Follia" na skrzypce solo czy „Duo Concertante" na skrzypce i kontrabas. Niemiecka skrzypaczka jest w stałym kontakcie z polskim kompozytorem, niedawno wrócili ze wspólnego tournée po Chinach. A na jego 85. urodziny przygotowała prezent: wydany przez Deutsche Grammophon dwupłytowy album ze wszystkimi utworami, które on dla niej napisał, dodając jedną z najważniejszych jego kompozycji kameralnych – rozbudowaną, pasjonującą dla słuchacza i wykonawcy – II Sonatę z 1999 roku.

Arcydzieło po latach

Mijają lata, a krąg wykonawców stale się rozszerza. Upływający czas pozwala zaś na inne spojrzenie na tę muzykę. Rozumie to amerykański dyrygent Kent Nagano, który inaugurował tegoroczny festiwal w Salzburgu „Pasją według świętego Łukasza".

– Znam ten utwór od lat 80. Byłem jednym z pierwszych wykonawców „Pasji" w Kalifornii – opowiadał mi w Salzburgu. – Dobrze pamiętam tamten koncert sprzed ponad 30 lat. Wówczas techniki kompozytorskie używane przez Pendereckiego wciąż były dość nowe i nieoswojone. Od dyrygenta wymagały stosowania niekonwencjonalnych gestów, do których nie byliśmy przyzwyczajeni. Było to wtedy dzieło niezwykle wymagające, a dyrygując, przejmowałem się głównie tym, by przebrnąć przez partyturę zgodnie z zapisem kompozytora. Dziś, patrząc z perspektywy – ja, orkiestra i wszyscy soliści – jesteśmy przekonani, że dane nam było obcować z prawdziwym arcydziełem. Dla obecnych członków mojej montrealskiej orkiestry było to pierwsze spotkanie z „Pasją", więc ważny był ich spontaniczny, szczery zachwyt. A dla mnie, po wielu latach stało się potwierdzeniem dawnego przeczucia, że to wyjątkowa muzyka.

– Z muzyki Krzysztofa Pendereckiego bije niezwykła szczerość i głębia wyrazu połączona z doskonałym warsztatem kompozytorskim. Studiowanie jego partytur sprawia ogromną satysfakcję, cechuje je konsekwencja i logika, a rewolucyjność wciąż zaskakuje i inspiruje także młode pokolenia – to z kolei opinia 26-letniego Dawida Runtza, który dyrygując „Polonezem dla Niepodległej 2018" Krzysztofa Pendereckiego, rozpoczął przed tygodniem festiwal zorganizowany na jego 85. urodziny i być może własną, interesującą karierę.

PLUS MINUS

Prenumerata sobotniego wydania „Rzeczpospolitej”:

prenumerata.rp.pl/plusminus

tel. 800 12 01 95

Przypominamy tekst z Plusa Minusa, napisany z okazji 85 urodzin artysty

Napisałem już chyba dla wszystkich muzyków. Jeśli liczyć różne wersje tych samych utworów, będzie w sumie jakieś 25 koncertów na rozmaite instrumenty. Najdłużej wzbraniałem się przed harfą, w końcu uległem namówiony przez Xaviera de Maistre'a – powiedział mi dwa lata temu Krzysztof Penderecki.

Francuski wirtuoz, mężczyzna o niesłychanie długich palcach, które ze strun harfy potrafią wydobyć niewiarygodne wręcz dźwięki, długo czekał na swój utwór. Penderecki, jak ma to w zwyczaju, nieraz przesuwał datę ukończenia, nieraz była też przesuwana data pierwszego wykonania, a Xavier de Maistre zmieniał program występów. Nie on jeden i zapewne nie ostatni, ale artyści wiedzą, że warto czekać na nowy utwór polskiego kompozytora.

Pozostało 94% artykułu
Materiał Partnera
Otwieramy się! Zobacz sztukę, która angażuje i inspiruje
Kultura
Nagroda Turnera 2024 dla Jasleen Kaur
Kultura
Startuje pierwszy festiwal seriali w Polsce
Kultura
Weekend z historią – dlaczego warto odwiedzić Muzeum Gazowni Warszawskiej?
Materiał Promocyjny
Przewaga technologii sprawdza się na drodze
Kultura
Podcast „Komisja Kultury”: Na co komu dzisiaj książki o Warszawie?
Walka o Klimat
„Rzeczpospolita” nagrodziła zasłużonych dla środowiska