19,5 tys. mieszkań sprzedanych w sześciu głównych aglomeracjach w I kwartale 2021 r. to nowy kwartalny rekord według szacunków JLL. To o 3 proc. więcej rok do roku – przy czym I kwartał 2020 r. był wyśmienity i niewiele słabszy od rekordowego IV kwartału 2017 r. To równocześnie aż o 40–47 proc. więcej niż w dwóch ostatnich kwartałach zeszłego roku, kiedy rynek odbudowywał się po lockdownie. Czy rekord powinien cieszyć? Raczej martwi, biorąc pod uwagę wszystkie okoliczności.
Brak równowagi
W I kwartale br. na wiodącym warszawskim rynku deweloperzy zdołali obronić wyśrubowany pułap 6,9 tys. sprzedanych lokali, a we Wrocławiu wynik ustabilizował się na poziomie 3 tys. To dwa mniejsze rynki „wielkiej szóstki" napędziły ogólny wynik. W Łodzi sprzedaż wzrosła o 27 proc., do 1,9 tys., a w Poznaniu o 24 proc., do 2,1 tys. W Trójmieście zanotowano wzrost o 17 proc., do 2,8 tys. lokali, ale już w Krakowie spadek o 18 proc., do 2,8 tys. lokali.
Skąd takie różnice, skoro popyt oceniany jest generalnie jako silny? Otóż sprzedaż jest wprost uzależniona od podaży. Deweloperzy generalnie mają problem z uzupełnianiem oferty – głównie z powodu przeciągających się procedur administracyjnych, a także kurczących się zasobów gruntów. Dość powiedzieć, że oferta deweloperów na koniec marca, czyli 42,1 tys. mieszkań, to najmniej od 2014 r., a 10,7 tys. w Warszawie to najsłabszy stan od 2007 r.
Przewaga popytu nad podażą przekłada się na dalszy wzrost cen. Według danych JLL średnie ceny lokali, które pozostały w ofercie na koniec I kwartału br., we wszystkich aglomeracjach notowały nowe nominalne rekordy lub przynajmniej wieloletnie maksima. W stolicy to 11,5 tys. zł za mkw., czyli o 5,5 proc. więcej rok do roku. W najtańszej Łodzi wzrost był największy, sięgnął blisko 11 proc., do 7,1 tys. zł.