Od kilku tygodni media na całym świecie spekulują na temat ewentualnego wchłonięcia Białorusi przez Rosję. Szef rosyjskiej dyplomacji Siergiej Ławrow zwołał w środę konferencję prasową i nagle oświadczył, że utworzenie wspólnej z Białorusią konstytucji, sądu czy parlamentu „na razie nie jest możliwe". Odsłonił kulisy grudniowych spotkań prezydenta Białorusi Aleksandra Łukaszenki z rosyjskim przywódcą Władimirem Putinem. – Chodzi o wprowadzenie wspólnej waluty, polityki kredytowej i podatkowej – powiedział.
W Moskwie nikt nie precyzuje, jak dokładnie miałoby wyglądać „ujednolicenie systemów podatkowych". O ile stawka VAT w Rosji i na Białorusi jest taka sama – 20 proc., o tyle CIT się różni – 20 i 18 proc. Nie ma jednak najmniejszych wątpliwości, co Ławrow miał na myśli, mówiąc o „wspólnej walucie" – chodzi o rubla rosyjskiego, a nie białoruskiego.
Czytaj także: Kreml wystawia słony rachunek Białorusi
Obronić „zajączka"
Pierwsze białoruskie pieniądze po upadku ZSRR powszechnie były nazywane zajączkami, bo na banknotach były wizerunki zwierząt. Wartość tych pieniędzy była znikoma. Za jednego dolara w 1992 roku trzeba było zapłacić aż 281 tys. rubli. Po pierwszej denominacji w 1994 roku Białorusini najpierw dostawali wypłatę w tysiącach, ale już pięć lat później znów zostali „milionerami". Władze przeprowadziły więc denominację po raz drugi, kasując trzy zera.
W 2011 roku wybuchł największy od upadku ZSRR kryzys gospodarczy, spowodowany m.in. wieloletnią nadwyżką importu nad eksportem. Ludzie masowo ruszyli do kantorów po dolary i euro, a gdy tych zabrakło – po rosyjskie ruble. Doszło nawet do tego, że pod bankami znów pojawili się cinkciarze.