Jak podkreśla Leszek Michoński, przewodniczący Związku Zawodowego Pracowników Poczty Polskiej „Wschód", proces zwolnień grupowych budzi poważne wątpliwości formalno-prawne i jest przedmiotem sporu zbiorowego z pracodawcą, prowadzonego przez 40 zakładowych organizacji związkowych. Jak zauważa, brak właściwej konsultacji zwolnień ze związkami może być podstawą do podważenia wypowiedzeń.
A redukcja trwa: kolejnym osobom nie są przedłużane umowy na czas określony. Jak piszą związkowcy w liście do Morawieckiego, to powoduje dalsze zmniejszanie zatrudnienia, a w konsekwencji – spadek jakości świadczonych usług. Ich zdaniem wszystkie te działania prowadzą do skrócenia otwarcia urzędów pocztowych i zmniejszenia liczby otwartych okienek. Ale na tym nie koniec. Jak wskazują, likwidowane są centra obsługi gotówkowej, w które od lat inwestowano.
Czytaj także: Poczta Polska groziła zwolnieniem chorującym pracownikom
„Zarząd PP, lekceważąc partnerów społecznych, podjął decyzję o przeprowadzeniu zwolnień grupowych przy jednoczesnym zatrudnianiu swoich znajomych (...) na intratne stanowiska kierownicze. Osoby te nie mają wiedzy o bieżącej działalności spółki, co stwarza uzasadnione ryzyko, iż pracownicy ci będą (...) z braku kompetencji działać na szkodę Poczty" – bije na alarm Wspólna Reprezentacja Związkowa. Chodzi o opisywane przez media w marcu br. zarzuty, że do PP trafiają osoby z resortów siłowych, wcześniej podległych obecnemu prezesowi Poczty Tomaszowi Zdzikotowi (pełnił funkcję wiceministra obrony i wiceministra spraw wewnętrznych).
Listy i nierentowne placówki ciążą PP
Sytuacja Poczty Polskiej zrobiła się bardzo trudna. I to właśnie nią tłumaczy się zarząd. Podczas ubiegłotygodniowych obrad komisji sejmowej prezes Zdzikot wyjaśniał, że spółka mocno odczuła kryzys związany z pandemią. – Główną część przychodów czerpiemy z listów. Ten rynek generuje dwie trzecie przychodów ze sprzedaży, a łącznie z innymi usługami, które mają charakter zanikający, jak przekazy pieniężne, to aż 70 proc. – wylicza. I podkreśla, że trendy jednoznacznie wskazują, że te rynki się gwałtownie kurczą.
W latach 2007–2016 liczba listów w Europie zmniejszyła się o 25 proc. W Polsce, w okresie 2015–2020, skala zjawiska sięgnęła 28 proc., przy czym w niektórych miesiącach ub.r. spadki sięgały nawet 35 proc. Szacuje się, że nad Wisłą do 2025 r. rynek tradycyjnej korespondencji dalej zmniejszy się o jedną trzecią. To potężny cios w finanse PP. A ta musi przy tym utrzymywać 7,5 tys. placówek pocztowych, z których znaczna część jest trwale nierentowna. Nie może ich zamknąć, bo – jako operator wyznaczony – spółka musi mieć równomierną, ogólnodostępną sieć. Państwowa firma finansuje więc tę funkcję z innych swoich przychodów. A koszty są ogromne. Jak zaznacza Zdzikot, spółka jest największym polskim pracodawcą. Koszty pracy w strukturze kosztów ogółem PP stanowią blisko 70 proc. Między 2016–2021 wzrosły o około 1 mld zł rocznie.