Nową akcję duńskiej grupy artystycznej Surrend (poddaj się) przyjęto w Berlinie z oburzeniem. Dwoje artystów rozlepiło w centralnych dzielnicach stolicy Niemiec plakaty z mapą Bliskiego Wschodu, z tym że w miejscu państwa żydowskiego widniał napis: „Ramallah”. Całość nosiła tytuł: „Endlösung”, słowo dobrze w Niemczech znane z czasów nazistowskich, które oznacza „ostatecznie rozwiązanie”. Rozwiązanie problemu żydowskiego, w znany sposób.
Plakaty pozrywali oburzeni mieszkańcy, nie rozumiejąc intencji twórców. Ci twierdzili z całą powagą, że jest to protest przeciwko złemu traktowaniu Palestyńczyków przez Izrael, co źle się skończy i doprowadzi niechybnie do konieczności przesiedlenia Żydów do Europy i USA. Nikt tych wyjaśnień nie słuchał. „Duńskie chamy” – pisały media, te same, które jeszcze niedawno zachwycały się pomysłowością grafika Jana Egesborga oraz dziennikarki Pii Bertelsen, duńskiej pary znanej w Niemczech choćby z wystawy, na której przedstawiono sześcian świątyni w Kaabie z podpisem: „Głupi kamień”.
Nieco wcześniej uznanie zdobyły akcje Surrend skierowane przeciwko niemieckim neonazistom, jak sfałszowane plakaty wyborcze NPD nawołujące do oddania Cyganom Saksonii i Meklemburgii.
„To źle świadczy o niemieckiej opinii publicznej, która doceniała do tej pory prowokacyjny charakter sztuki Surrend, a dopiero teraz zmienia zdanie” – pisał „Frankfurter Allgemeine Zeitung” (FAZ), komentując sprzeciw wobec ostatniej akcji grupy.
Zasłynęła ona trzy lata temu rozlepionymi w Wiedniu plakatami z tarczą strzelniczą, w środku której widniała podobizna Władimira Putina, i napisem: „Czy Putin każe strzelać do dziennikarzy?”. Ostatnia część pytania wydrukowana była małymi literami, nie wszyscy byli ją w stanie dostrzec.