Berlin zamilknie w sobotę w samo południe na jedną minutę. Staną pociągi, metro, tramwaje i autobusy, zagrzmią wszystkie berlińskie dzwony. W taki sposób stolica Niemiec upamiętni ofiary muru berlińskiego, który przez 28 lat dzielił Berlin i stał się symbolem zimnej wojny i podziału Europy.
Dokładnie pół wieku temu, 13 sierpnia 1961 roku, władze NRD przystąpiły do opasywania drutem kolczastym dawnej sowieckiej strefy okupacyjnej Berlina. Zasieki zastąpiła w następnych latach betonowa konstrukcja z wieżami strzelniczymi, patrolami wojskowymi i instalacjami elektronicznymi. – Mur berliński był konsekwencją II wojny światowej – głoszą dzisiaj niemieccy postkomuniści. – Takie opinie to policzek dla krewnych tych wszystkich, którzy stracili życie na murze – odpowiadają ich przeciwnicy. Jednak do dzisiaj nie wiadomo dokładnie, ilu ich było. Z najnowszych badań wynika, że przy próbie ucieczki zastrzelono 67 osób. Ale jak zakwalifikować pięcioro dzieci z Berlina Zachodniego, które wpadły do Szprewy i nikt nie odważył się ich ratować, bo armia NRD strzelała do wszystkiego, co znalazło się w pobliżu muru? Czy mur musiał powstać?
– Patrząc wyłącznie z perspektywy NRD, zapewne tak – tłumaczy prof. Klaus Schroeder z Wolnego Uniwersytetu w Berlinie. Przypomina, że zanim powstał, ponad 2,5 mln obywateli NRD przeniosło się na zachód. NRD groziło więc wyludnienie. – Mur jest symbolem porażki NRD. I to podwójnym. Zarówno gdy powstał, jak i wtedy, gdy upadł – mówi Schroeder. Przypomina, że Paryż, Londyn i Waszyngton nie miały w zasadzie nic przeciwko budowie muru.