Donald Trump jest piątą osobą w historii Stanów Zjednoczonych, która wygra wybory prezydenckie dzięki głosom elektorskim, ale uzyskując de facto mniej głosów od wyborców indywidualnych. Ostatnia taka sytuacja miała miejsce w 2000 r., gdy o fotel prezydencki ubiegali się George W. Bush i Al Gore. Pierwsze trzy przypadki dotyczą wyborów w XIX w.
Tegoroczna kampania wyborcza mocno podzieliła naród amerykański. Część wyborców nie może się pogodzić z tym, że ich kandydatka przegrała mimo ogromnej popularności w sondażach oraz większej liczby głosów od wyborców indywidualnych.
Stąd krytyka systemu elektorskiego, w którym głosy wyborców przekładają się na głosy elektorów i to oni ostatecznie decydują o wynikach wyborów prezydenckich. Sam prezydent elekt krytykował ten system w trakcie kampanii, nazywając go „zagładą dla demokracji"; teraz jednak, gdy dzięki niemu został zwycięzcą, określa go jako „genialny".
W ubiegłym tygodniu sen. Barbara Boxer z Kalifornii złożyła projekt poprawki do konstytucji zakładającej przejście na bezpośredni system głosowania. „To jedyny urząd, gdzie mimo większości głosów traci się wygraną. System elektorski jest przestarzałym, niedemokratycznym sposobem wyboru, który nie odzwierciedla woli współczesnego społeczeństwa. Trzeba go wymienić natychmiast" – argumentowała. Podobny projekt w Izbie Reprezentantów złożył nowojorski kongresman Charles Rangel.
Znawcy twierdzą, że ich propozycja będzie trudna do zrealizowania. Zniesienie Kolegium Elektorów wymagałoby wprowadzenia poprawki do konstytucji, a na jej zatwierdzenie potrzeba 2/3 głosów w obu izbach Kongresu oraz ratyfikacji przez co najmniej 38 stanów. Cały proces zająłby kilka lat.