Od lat superwtorek pozwala faworytom w wyścigu po nominację na zmiażdżenie partyjnych kontrkandydatów i skupienie się na właściwej walce o Biały Dom. Tak było zarówno w 2000 r., jak i w 2008 r., gdy o nominację walczyli George W. Bush i John McCain. Ale nie tym razem. Mitt Romney wygrał w sześciu z dziesięciu stanów, w tym – minimalną przewagą – w Ohio.
Wyniki głosowania w tym ostatnim – symbolicznie najważniejszym dla republikanów stanie – praktycznie należałoby jednak uznać za remis. Multimilioner, który na przedwyborcze reklamy wydał fortunę, zdobył tam 38 procent głosów. Ulubieniec konserwatystów Rick Santorum mógł się pochwalić poparciem mniejszym zaledwie o punkt procentowy.
Dobre i złe dni
Santorum pierwsze miejsce zajął we wtorek w trzech stanach, a były przewodniczący Kongresu Newt Gingrich zwyciężył w swoim rodzinnym stanie Georgia. Zarówno Santorum, jak i Gingrich zyskali więc nowe powody, aby kontynuować walkę. Obaj mogą też liczyć na kolejne dotacje od sponsorów, bez których musieliby już ogłaszać kapitulację. Z wyścigu wciąż nie wycofuje się też libertarianin Ron Paul, który nie chce jednak kategorycznie wykluczyć, że jeśli przegra walkę wśród republikanów, nie będzie startował jako kandydat niezależny.
Po prawyborczym maratonie Romney umocnił się co prawda na pozycji lidera – ma już w sumie 415 z 1144 delegatów potrzebnych, aby podczas sierpniowej konwencji Partii Republikańskiej mógł być pewny nominacji – ale wbrew sondażom nie udało mu się uciec rywalom wystarczająco daleko, aby już teraz można było ogłosić koniec wyścigu.
Santorum ma już bowiem poparcie 176 delegatów, Newt Gingrich 105 delegatów, a Ron Paul 47. Gdy podano wyniki głosowania, niektórzy amerykańscy publicyści stwierdzili nawet, że Romney jest tak naprawdę po tym superwtorku słabszy niż przed nim. – Będą dobre dni i będą złe dni – ostrzegał więc we wtorek swoich zwolenników sam Romney.