Dla wielu mieszkańców Górnego Śląska II wojna światowa zaczęła się wprawdzie dopiero w styczniu 1945 roku, ale wcale nie skończyła się w maju. Wobec tych, którzy byli Niemcami, lub za Niemców zostali uznani, nowe władze podjęły działania, które same określały jednoznacznym i zrozumiałym neologizmem „odniemczanie". Przede wszystkim chodziło o usunięcie Niemców z tego kawałka ziemi, która już na zawsze miał zostać etnicznie czysto polski.
Etapem pośrednim dla nich – jeszcze na obszarze Śląska – były tak zwane obozy pracy. Zorganizowano nierzadko za tymi samymi drutami i w tych samych barakach, w których jeszcze kilka miesięcy wcześniej Niemcy więzili Polaków, Żydów czy Rosjan.
Elementami "odniemczania" było także konsekwentne usuwanie wszelkich śladów niemieckości, zwłaszcza niemieckojęzycznych napisów. Odkuwano je nawet z przydrożnych kamiennych krzyży i nagrobnych pomników. W końcu ludzie noszący niemieckie imiona i nazwiska, którym pozwolono zostać, musieli je zmienić na polskie.
Bolesne wspomnienia
Coraz mniej jest tych, którzy potrafią opowiedzieć, czego wtedy doświadczyli. Świadkami tamtych wydarzeń, gdy kończyła się wojna, są dziś już prawie wyłącznie ludzie, którzy mieli wówczas co najwyżej kilkanaście, a nierzadko zaledwie kilka lat. Ich wspomnienia, to pamięć dzieci, które często niewiele rozumiały z tego, co się wokół dzieje. W wypadku najmłodszych, którzy dziś mają siedemdziesiąt trzy, cztery lata, jest to raczej przekazana im pamięć matek, ciotek, babć i dziadków. Ojców i wujków przeważnie już nie było. Albo zginęli na froncie, albo zostali zesłani na Wschód, albo uciekli na Zachód. To opowieści zasłyszane, gdy mieli już tyle lat, że mogli je zapamiętać.
Piotr Miczka z Brożca koło Krapkowic, miał trzy lata, kiedy jego wieś stała się częścią Polski. Z tego czasu zapamiętał bolesnego kopniaka w tyłek, który wymierzył mu przejeżdżający akurat na rowerze milicjant. Miała to być kara za to, rozmawiał z kolegą po niemiecku. Bo niemiecki był zakazany.