Okazuje się, że trzecia największa gospodarka strefy euro nie jest w stanie się zreformować. Choć Włochy praktycznie nie rozwijają się od blisko 10 lat, a kraj tonie w długach, aż sześciu na dziesięciu mieszkańców kraju wolało wyładować swoja frustrację z powodu pogarszających się warunków życia i zalewu emigrantów, niż poprzeć konieczne zmiany.
Włosi zagłosowali na egzotyczną koalicję komika i populisty Beppe Grillo, miliardera Silvio Berlusconiego, separatysty Matteo Salviniego i liberalnego profesora Mario Montiego. Grupę, która rzecz jasna nie ma żadnego alternatywnego programu zmian.
Na krótką metę zagrożenie można odsunąć. Na to liczą rynki, które wstrzymały się z nadmierną przeceną euro. Optymistyczna wersja to powołanie rządu przejściowego, który zreformuje ordynację wyborczą i ograniczy szanse na zwycięstwo populistycznego Ruchu Pięciu Gwiazd. Być może uda się nawet jeszcze świętować 60. rocznicę integracji europejskiej w Rzymie wiosną przyszłego roku.
Ale nawet w takim przypadku to tylko odsuniecie problemu co najwyżej o rok – do początku 2018 r., gdy przypada normalny termin wyborów i populiści wrócą ze zdwojoną siłą. Wcześniej kraj może jeszcze pogrążyć kryzys finansowy jeśli trzeci największy włoski bank, Monte dei Paschi di Seina, okaże się niewypłacalny. Włochom grozi też spirala dezintegracji, jeśli zachęcona wynikami niedzielnego referendum Liga Północna postawi na ostrzu noża spór z Rzymem.
Angela Merkel już dwukrotnie stawała przed, zdawałoby się podobnym, wyzwaniem. Najpierw w 2009 r., gdy bankructwo groziło Grecji i rok później, gdy podobny los mógł spotkać Hiszpanię. W pierwszym przypadku kanclerz uratowała Unię, bo grecka gospodarka była na tyle mała, że musiała się całkowicie podporządkować poleceniom z Berlina. W drugim Merkel znalazła wymarzonego partnera w premierze Marianie Rajoy, który przeprowadził surowe reformy, w szczególności rynku pracy.