Nie do końca rozumiem wzmożenie, jakie nastąpiło po tym, jak Donald Tusk przy okazji szczytu w Paryżu powiedział, że nie wyśle polskich wojsk do Ukrainy do udziału w misji rozjemczej. I nie rozumiem tego naprawdę z kilku powodów.
Po pierwsze, deklaracja premiera nie jest żadną nowością. Gdy 12 grudnia do Warszawy przyjechał Emmanuel Macron, by namawiać Polskę do udziału w takiej misji, Tusk powiedział: – Decyzje dotyczące polskich działań będą zapadały w Warszawie i tylko w Warszawie. Na razie nie planujemy takich działań – przeciął już wówczas pojawiające się spekulacje na temat obecności polskich wojsk w Ukrainie.
Polscy żołnierze w Ukrainie: Dlaczego Polska nie powinna pchać się do wojny?
Po drugie, obowiązkiem polskiego premiera – bez względu, z jakiej jest partii – jest tak długo, jak to tylko możliwe, trzymać Polskę z dala od bezpośredniego zaangażowania w militarny konflikt z Rosją. Francuzi i Brytyjczycy, którzy już zadeklarowali, że wyślą swoje wojska do Ukrainy, jeśli dojdzie do rozejmu, mają tę komfortową sytuację, że nie graniczą z Rosją ani Białorusią. W dodatku oba te państwa posiadają broń jądrową. Mówienie, że premier Donald Tusk zrujnował obraz Polski albo podważył sens polskiej prezydencji, to argumenty z zupełnie innego wymiaru.
Czytaj więcej
Przyjmujemy funkcję usługodawców, którzy ułatwią transport, dostarczą paliwo i części zamienne dla Francuzów, Brytyjczyków, Skandynawów i tych, którzy do nich dołączą, by bronić suwerenności Ukrainy i honoru Europy. Czyżby takie były nasze ambicje?
W dodatku – po trzecie – równie chybione są argumenty o tym, że skoro wysyłaliśmy żołnierzy do Iraku i Afganistanu, to możemy wysłać je do Ukrainy. Odpowiedzialni politycy powinni przede wszystkim ważyć interesy, a nie szafować krwią polskiego żołnierza. Przede wszystkim zaś Irak i Afganistan znajdowały się tysiące kilometrów od Polski, teraz potencjalny agresor jest – jak pisałem – tuż obok.