Żona Carlosa Barrachiny, profesora politologii na Uniwersytecie Anáhuac w stolicy Meksyku, w kampanii przed wyborami w czerwcu zeszłego roku okazała się bardzo nieostrożna. Występując w imieniu opozycji, zorganizowała spotkanie na terenie, który jeden z gangów narkotykowych uważał za swój.
– Przyszli i przy wszystkich obcięli palec Danielowi, asystentowi mojej żony. Miała szczęście, bo gdyby to byli twardziele, już by nie żyła – mówi „Rzeczpospolitej” profesor Barrachina.
Co roku w Meksyku około 40 tys. osób pada ofiarą zabójstw lub bezpowrotnie ginie. To niewiele mniej, niż Amerykanie stracili w czasie całej wojny w Wietnamie.
– Meksyk jest zasadniczo podzielony na trzy części. W pierwszej państwo właściwie nie jest obecne. Rządzą gangi, które rywalizują między sobą. Tak jest w stanach Michoacán, Guerrero, Sinaloa czy Morelos. To tu dochodzi do największej liczby zabójstw. Druga część to także upadłe państwo, rządzą gangi. Ale tu organizacje przestępcze podzieliły między sobą teren. Zasadniczo ci, którzy przestrzegają reguł, mają spokój. To Veracruz, Tamaulipas, Quintana Roo, Campeche czy Tabasco. W reszcie Meksyku państwo, owszem, jest obecne, ale aby się utrzymać, ściera się z gangami. I tu też jest bardzo dużo przemocy – tłumaczy Barrachina.
Meksykańskie państwo zawsze było słabe. Nie kontroluje znacznej części terytorium kraju
Historia meksykańskich gangów jest długa. Wynika ze strategicznego położenia kraju: na drodze między wielkimi producentami kokainy jak kartel Medellin w Kolumbii a kluczowym rynkiem zbytu – Stanami Zjednoczonymi. Temu układowi starał się położyć kres wybrany w 2006 r. prezydent Felipe Calderón. Sam wywodził się ze stanu Michoacán nad Pacyfikiem, jedną z baz gangów zwanych tu „narco”. Wciągał do współpracy amerykańską Agencję do Walki z Narkotykami (DEA). Tak zaczęła się trwająca do dziś wojna z narkotykami – war on drugs. Jej bilans jest porażający: przynajmniej pół miliona zabitych i bilion dolarów pomocy USA.