Amerykański dron MQ-9 Reaper leciał we wtorek jakieś 130 kilometrów na południowy-zachód od Krymu, gdy zbliżyły się do niego dwa rosyjskie myśliwce Su-27. To były wody międzynarodowe, więc Amerykanie prawa nie łamali. Jednak wyposażona w najnowsze kamery maszyna była w stanie precyzyjnie śledzić, co się dzieje na półwyspie, który od przeszło roku służy Rosjanom za bazę do przeprowadzania ataków na Ukrainę. Dla Moskwy taka inwigilacja jest coraz trudniejsza do zniesienia nie tylko dlatego, że pozwala Amerykanom ocenić w całej rozciągłości słabe punkty rosyjskich sił zbrojnych, ale i przekazywać te kluczowe informacje władzom w Kijowie.
Rosyjscy piloci zdecydowali się więc na manewr tyle wrogi, co niebezpieczny. Najpierw spuścili w taki sposób paliwo na drona, aby uszkodzić jego kamery. Potem uderzyli w jego silnik powodując upadek Reapera do morza. Natychmiast rozpoczął się wyścig między oboma krajami o to, kto pierwszy dotrze do wraka drona. Rosjanie mają tu naturalną przewagę, bo chodzi o akwen, na którym porusza się bardzo wiele ich jednostek. Wart 32 milionów dolarów Reaper z pewnością byłby łakomym kąskiem dla rosyjskiego wywiadu. Ale jego przejęcie miałoby też dla Moskwy poważną cenę: byłoby z pewnością uznane przez Biały Dom za jeszcze bardziej wrogi akt niż samo zestrzelenie maszyny.
Czytaj więcej
Amerykański dron został strącony nad Morzem Czarnym. USA oskarżają rosyjskie lotnictwo o niekompetencję. Rosjanie wypierają się strącenia drona.
I bez tego incydent jest na tyle poważny, że doradca ds. bezpieczeństwa narodowego Jake Sullivan natychmiast powiadomił o nim prezydenta Joe Bidena. Do Departamentu Stanu został też wezwany rosyjski ambasador Anatolij Antonow, gdzie słyszał z ust wiceszefowej resortu Karen Donfried wyrazy protestu.
Ale Rosjanin nie zamierzał się kajać. Co prawda oświadczył, że jego kraj nie szuka bezpośredniej konfrontacji ze Stanami. Ale jednocześnie porównał misję amerykańskiego drona do sytuacji, w której podobna rosyjska maszyna pojawiłaby się w okolicach San Francisco czy Nowego Jorku. Jego zdaniem Amerykanie nie mają czego szukać u rosyjskich granic. To stawia Biały Dom przed niezwykle trudnym dylematem. Władimir Putin od początku tej wojny, a właściwie od aneksji Krymu w 2014 roku, robi wszystko, aby odepchnąć Ukrainę od wybrzeży Morza Czarnego i przekształcić maksymalnie dużą jego część w wyłączną strefę rosyjskich interesów. Chodzi nie tylko o odwieczny pęd Rosji ku „ciepłym morzom”, ale i podcięcie podstaw ekonomicznych ukraińskiego państwa, w tym możliwości eksportu zbóż i innych, kluczowych towarów. To byłby decydujący krok ku podporządkowaniu sobie przez Moskwę Kijowa.