Maciej Wierzyński: Jak się wykręcić od ataku na Kisielewskiego

Partia oczekiwała ode mnie ataku na Stefana Kisielewskiego. Jak stworzyć dzieło na tyle ideowo gorliwe, by nie wzbudziło podejrzeń, że się migam, ale na tyle niezdarne, że niegodne druku?

Publikacja: 27.07.2018 18:00

Stefan Kisielewski (1988 rok)

Stefan Kisielewski (1988 rok)

Foto: Fotorzepa, Anna Pietuszko

W paryskiej „Kulturze" Stefan Kisielewski napisał tekst powątpiewający w sens przyjaźni ze Związkiem Radzieckim. Miałem z nim podjąć polemikę, czyli nawymyślać Kisielewskiemu od agentów imperializmu. W Komitecie Centralnym PZPR pokazali mi egzemplarz „Kultury" z tym artykułem, w którym najbardziej szkodliwe sformułowania zakreślone były na czerwono. Jeden z dwóch towarzyszy, słusznie od dawna powątpiewający w moją lojalność, wręczył mi „Kulturę" z uśmiechem jadowitej satysfakcji, jakby mówił: „Teraz się już nie wywiniesz. Umoczysz się w gównie po uszy". Na napisanie dali mi trzy dni. Z gmachu wychodziłem jak ogłuszony. Co tu gadać, zaproponowali mi wykonanie mokrej roboty.

* * *

Wśród gatunków serwilistycznego socjalistycznego dziennikarstwa, które z natury rzeczy było zajęciem podejrzanym, istniała jednak gradacja obrzydliwości. Najbardziej niewinne były tak zwane wstępniaki, czyli ogólne wiernopoddańcze adresy opiewające sukcesy realnego socjalizmu, drukowane we wszystkich gazetach na 1 maja, 22 lipca, na rocznicę rewolucji październikowej i przy innych mniej zobowiązujących okazjach, na przykład jeśli zdarzył się zjazd partii lub odwiedzał nasz kraj Leonid Breżniew. Z reguły były to utwory anonimowe, bo nikt nie chciał wychodzić na lizusa bez szczególnej potrzeby.

Wyższy stopień skurwienia polegał na opluciu imperializmu amerykańskiego, wykazaniu, że – w przeciwieństwie do realnego socjalizmu – jest to system nieludzki i zbrodniczy. Szczególną kategorią w tej branży były napaści na pogrobowców faszyzmu zamieszkujących Niemcy Zachodnie. Należało tu wykazać, że nie tylko ogłupili oni własny naród, ale przygotowują Bundeswehrę do odbicia Gdańska, Wrocławia i Szczecina. Było kilku specjalistów od takich wypracowań, wśród których wrył mi się w pamięć Edmund Męclewski. W gronie znawców Ameryki pysznił się niezapomniany Zygmunt Broniarek, ale chyba każdy kraj zachodni miał eksperta, który potrafił dokonać wyczerpującej analizy jego upadku. Te utwory podpisywane były nazwiskami. Stefan Kisielewski drukował litanię takich nazwisk w swoich felietonach – bez żadnego komentarza. Nazywał taką listę „Moje typy". Wszyscy wiedzieli, o co chodzi. W grudniu 1984 roku ta lista zaczynała się od nazwisk: Barzdo Tadeusz, Berezowski Maksymilian, Bilik Andrzej, Boniecka Ewa, Broniarek Zygmunt... Dalej nie będę ciągnął.

I były wreszcie najbardziej podłe zlecenia. Należało napaść na konkretnego człowieka, który naraził się władzy. Na ogół chodziło o autorów tekstów wydrukowanych za granicą, o podpisy pod listami protestacyjnymi, czasem o książkę czy inny utwór, który cenzura puściła przez nieuwagę. Nawet w zdemoralizowanym środowisku dziennikarskim niełatwo było znaleźć chętnych do wykonywania tych zamówień.

Wydział Prasy, zlecając mi takie właśnie zadanie, chciał za jednym zamachem załatwić kilka spraw: postraszyć Kisielewskiego i pokazać, że na froncie ideologicznym nie ma wyjątków, wszyscy są jednakowo dyspozycyjni, od „Trybuny Ludu" po „Kulturę". I jak to u dobrych wychowawców w zwyczaju, chęć upokorzenia winnego także odgrywała zapewne jakąś rolę. Dla mnie osobiście upokorzenie było szczególnie dotkliwe, bo uwielbiałem felietony Kisiela, a „Tygodnik Powszechny" był jedyną gazetą czytaną w naszym domu. Oprócz, oczywiście, „Przeglądu Sportowego". (...)

* * *

Połapałem się, że u politycznie doświadczonych kolegów nie znajdę zrozumienia. Uważali, że kopnięcie bezbronnego Kisiela, któremu cenzura oczywiście nie pozwoli odpowiedzieć, nie jest żadnym powodem, żeby się zadręczać. W ponurym nastroju pojechałem na Żoliborz. W Galerii Sióstr Wahl przy ulicy Mierosławskiego odbywał się wernisaż. W tamtej zgrzebnej epoce taki wernisaż to było więcej niż dziś gala w Teatrze Wielkim. Byli wszyscy, Andrzej Wajda i Krystyna Zachwatowicz, Kuba Morgenstern i Krystyna Cierniak, Agnieszka Osiecka, dygnitarze od kultury i brzydzący się nimi pisarze, filmowcy i aktorzy. Na tym wernisażu siadłem na schodach z moim kolegą ze szkoły Januszem Głowackim, który już wtedy uchodził za uosobienie cynizmu. Bez dłuższego namysłu ocenił, że nie wolno mi dać się wrobić. „Nie możesz tego napisać" – stwierdził Janusz. Ale, żeby nie było mi za łatwo, dodał: „Ale nie możesz im też odmówić. Wyrzucą cię i na zastępcę wsadzą nam jakiegoś partyjnego potwora".

Na moje szczęście Janusz nie darmo studiował Szekspira i Machiavellego: „Najlepiej byłoby napisać coś, czego oni nie wydrukują" – doradził mi w końcu. Wykazał się zmysłem intrygi politycznej. Wiedział, tak samo jak ja, że jeśli raz dam ciała, puszczą wszystkie hamulce. Zacznę racjonalizować, usprawiedliwiać swoją słabość wyższymi racjami, a na koniec znienawidzę Kisielewskiego i wszystkich odważnych za to, że przez nich przeżywam upokorzenia. Przez myśl mi także przemknęło, że ludzie przyzwoici będą mi pamiętali ten tekst do końca życia. Ale tu się akurat pomyliłem – pamięć ludzka jest krótka i łaskawa. Rację miał Wilhelmi: historia bardziej zależy od tych, którzy ją piszą, niż od tych, którzy ją tworzą.

Kiedy wychodziłem znowu na Mierosławskiego, miałem w głowie inny problem: jak zrealizować przebiegły plan obmyślony przez Janusza. Jak stworzyć dzieło na tyle ideowo gorliwe, by nie wzbudziło podejrzeń, że się migam, ale na tyle niezdarne, że niegodne druku? Trzeba wiedzieć, że PZPR w tamtych czasach, uzasadniając swoje prawo do rządzenia, coraz częściej rezygnowała z powoływania się na marksizm. Spełniając proroctwo Miłosza sprzed trzydziestu lat: „Jest ONR-u spadkobiercą partia" – przewodnia siła lubiła mówić językiem Narodowej Demokracji. Poszedłem tą drogą. Postanowiłem zwalczyć Kisielewskiego Dmowskim, dowodząc, że naszą przyszłością jest sojusz z Rosją nie ze względu na dobro światowej rewolucji, ale ze strachu przed Niemcami.

Na szczęście miałem w domu na półce książkę Micewskiego o Dmowskim. W swoim tekście, bogato cytując Dmowskiego, dowodziłem, że w naszym beznadziejnym położeniu geograficznym musimy trzymać się Rosji. Jeśli nie z miłości, to przez rozum. Cyzelowałem moje dzieło całą niedzielę. Raz wychodził mi wykład geopolityczny, a raz drętwa pogadanka ideologiczna. Przypominała mi się dyrektywa obowiązująca przy pisaniu wstępniaków: „Nie wystarczy kochać Związek Radziecki. Trzeba go kochać szczerze". Trzymanie się jej gorliwie groziło jednak, że tekst się spodoba i każą go drukować. Tego chciałem uniknąć, taki był przecież cel intrygi wymyślonej przez Janusza. Z kolei ostentacyjne oparcie na Dmowskim mogło mnie zdemaskować jako wroga socjalizmu. Nie chciałem ani jednego, ani drugiego.

* * *

Na poniedziałek tekst był gotów.

W KC czekał na mnie sam towarzysz Rokoszewski. Wspomniałem wcześniej, że był człowiekiem mi życzliwym. Wyraźnie ucieszył się, że wykonałem zamówienie, zadowolony zagłębił się w maszynopisie. Siedziałem naprzeciw, niespokojny. Usiłowałem odgadywać wyrok z jego twarzy. A nuż się spodoba, i co wtedy? Czytał uważnie, długopisem zaznaczał drobne poprawki. Ze strony na stronę lektura stawała się bardziej pobieżna, a na twarzy Rokoszewskiego pojawiło się zakłopotanie. Długopis zaznaczał zamaszyste krechy. Kiedy pod koniec już tylko przerzucał kartki – pomyślałem: dobra nasza. Rokoszewski dojechał do końca i z wyrazem zawodu na twarzy powiedział: „To nie na miarę waszego talentu". A gdy dodał: „Przepracujcie to" – kamień spadł mi z serca.

Nie schodziłem, lecz sfrunąłem z szerokich, marmurowych schodów gmachu KC. Czułem się jak narciarz po czystym przejeździe slalomu, jak łyżwiarz figurowy po wykonaniu bez zachwiania serii piruetów, skoków, spiral i podnoszeń.

Intryga obmyślona przez Głowę – aby dostarczyć władzy coś, czego nie będzie w stanie strawić, ale też nie będzie mogła zakwalifikować jako aktu nieposłuszeństwa – powiodła się nadzwyczajnie. Ograłem ich. Byłem górą, i to tanim kosztem. Ocaliłem dobrą opinię i nie straciłem posady. Znalazłem się niebezpiecznie blisko granicy, poza którą ta gra mogła mi się zacząć podobać.

Kilka tygodni później do „Kultury" zgłosił się Wiesław Górnicki. Nakopał Kisielewskiemu, używając całej potęgi swego talentu.

Za parę miesięcy, na własne życzenie, opuszczę „Kulturę". Rozpocznę pracę w redakcji sportowej telewizji. Naiwnie mniemając, że rozstaję się z frontem ideologicznym na zawsze.

Maciej Wierzyński (1937) – dziennikarz i wydawca, pracował w „Polityce" i „Kulturze", potem w TVP. Zwolniony z pracy w stanie wojennym; wyemigrował do USA, był szefem Sekcji Polskiej Głosu Ameryki i naczelnym „Nowego Dziennika". Od 2005 r. pracuje w TVN.

Książka „Trzy połówki życia", której fragment drukujemy, ukazała się w Wydawnictwo Bosz (Warszawa 2018).

Tytuł od redakcji

PLUS MINUS

Prenumerata sobotniego wydania „Rzeczpospolitej”:

prenumerata.rp.pl/plusminus

tel. 800 12 01 95

W paryskiej „Kulturze" Stefan Kisielewski napisał tekst powątpiewający w sens przyjaźni ze Związkiem Radzieckim. Miałem z nim podjąć polemikę, czyli nawymyślać Kisielewskiemu od agentów imperializmu. W Komitecie Centralnym PZPR pokazali mi egzemplarz „Kultury" z tym artykułem, w którym najbardziej szkodliwe sformułowania zakreślone były na czerwono. Jeden z dwóch towarzyszy, słusznie od dawna powątpiewający w moją lojalność, wręczył mi „Kulturę" z uśmiechem jadowitej satysfakcji, jakby mówił: „Teraz się już nie wywiniesz. Umoczysz się w gównie po uszy". Na napisanie dali mi trzy dni. Z gmachu wychodziłem jak ogłuszony. Co tu gadać, zaproponowali mi wykonanie mokrej roboty.

Pozostało 92% artykułu
2 / 3
artykułów
Czytaj dalej. Subskrybuj
Plus Minus
Piotr Zaremba: Granice sąsiedzkiej cierpliwości
Plus Minus
Nie dać się zagłodzić
Plus Minus
„The Boys”: Make America Great Again
Plus Minus
Jan Maciejewski: Gospodarowanie klęską
Materiał Promocyjny
Aż 7,2% na koncie oszczędnościowym w Citi Handlowy
Plus Minus
„Bombaj/Mumbaj. Podszepty miasta”: Indie tropami książki
Materiał Promocyjny
Najpopularniejszy model hiszpańskiej marki