Straszne. Tak się jednak złożyło, że – jak opowiada Maria Broniewska-Pijanowska – „jeszcze niedawno szlochał, rzucał się na ziemię, rozpaczał, że Marysi nie ma, a upłynęło ledwo dziewięć miesięcy od jej śmierci, a on znowu się żeni. Uważałam, że to za wcześnie.
– Była pani na ślubie?
– Nie byłam. Anka też nie. Nie wiem, jaka była prawda, ale ponoć był tak pijany, że musieli kilka godzin czekać w urzędzie, aż dojdzie do siebie. (...)
– Próbował się wytłumaczyć?
– Nie. Wiem, że przed ślubem dzwonił do koleżanek mamy, płacząc: »Co ja robię?«, ale kiedy mówiły: »To nie rób«, nie odpowiadał. On już był jak pijane dziecko we mgle".
To jedna z największych zasług Mariusza Urbanka, że po pierwsze: uporządkował w jednej, zwartej relacji sprawy rodzinne poety, kolejne jego małżeństwa i romanse (na ogół milczano np. o zakochaniu się Broniewskiego w 1944 r. w Jerozolimie w Krystynie Stojanowskiej, z pierwszego męża Domańskiej, późniejszej pierwszej żonie Gustawa Herlinga-Grudzińskiego), okoliczności tragicznej śmierci jego córki Anki, a po drugie, że zachował stosowny dystans w przedstawianiu kolei krajowej recepcji – nie wpadając w przesadę w żadną stronę.
Jest bowiem faktem, że zmęczoną, plastyczną twarz poety zastąpiła pomnikowa fizjonomia. Naturalna więc, przynajmniej w środowisku młodej inteligencji, stała się nieufność wobec tej, reklamowanej jako jedynie słuszna, twórczości. Charakterystyczna jest tu przywołana przez Urbanka opowieść Stefana Kozickiego (męża Anki Broniewskiej, zięcia poety, znanego reportera) o wieczorze Broniewskiego w Hybrydach w 1957 roku. Poeta odbywał wtedy turę takich spotkań w całej Polsce w związku z 60. rocznicą swoich urodzin. Do ówczesnych Hybryd już jednak nie pasował. „Na barowych stołkach i przy kawiarnianych stolikach siedzieli brodaci studenci w dżinsach, którym towarzyszyły młode dziewczyny z włosami ułożonymi w koki. Dumnie prezentowały skraj nylonowych halek, zakładając nogę na nogę" – pisał Kozicki.
„Broniewski zaczął od wierszy lirycznych. Sądził, że tak szybciej trafi do innej niż zwykle publiczności. Napotkał obojętność. Przy przyjmowanej zwykle ze wzruszeniem »Ulicy Miłej« któraś z panien parsknęła śmiechem: »też jest nad czym się mazać?«
Wtedy zmienił ton. Zaczął czytać wiersze najbardziej rewolucyjne: »Elegię o śmierci Ludwika Waryńskiego«, »Komunę Paryską«, »Syna podbitego narodu«. Najpierw zapadła cisza, a potem zaczęły się oklaski, najpierw niepewne, po chwili coraz mocniejsze. Gdy kończył czytać »Zagłębie Dąbrowskie«, po słowach: »Zapalać! Gotowe?«, jak zwykle zawiesił głos. I – coś dziwnego, wprost nie do wiary – brodaci wąskospodniowcy i czerwonopończoszkowate dziewczęta odkrzykują Broniewskiemu tak samo jak w 1936 uczestnicy historycznego zjazdu pracowników kultury we Lwowie: 'Gotowe!«" – pisał Kozicki.
Właściwie aż do końca PRL utrzymywał się fasadowy wizerunek Broniewskiego – poety rewolucyjnego. Natomiast w wolnej Polsce z jednej strony zaczęto wreszcie oficjalnie publikować jego rzekomo nieistniejące dotąd utwory, łącznie z „Homo sapiens", ze sławnym fragmentem o rzucaniu bomb w grób smoleński, z drugiej jednak część szkół noszących jego imię pozbyła się patrona, w rodzinnym Płocku chciano zburzyć pomnik Broniewskiego, a na warszawskim Żoliborzu oddać ulicę nazwaną jego imieniem księdzu Popiełuszce. Ostatecznie ksiądz Jerzy przejął ulicę Stołeczną, a w uzasadnieniu projektu ustawy o usunięciu reszty symboli komunistycznych znalazło się nawet stwierdzenie, że nie dotyczy on pewnych wybitnych twórców, „którzy w dłuższym czy krótszym okresie życia ulegli komunistycznym mirażom", i tu Broniewski wymieniony został z nazwiska.
Zatem zupełnie niepotrzebnie Urbanek pisze, że „wtedy wydawało się, że PiS może w IV Rzeczypospolitej wszystko". Wszystko, czyli co? Projekt ustawy oszczędzał Broniewskiego właśnie, ale rozumiem, że autor książki o nim, szczęśliwie niezatytułowanej – jak podobno pierwotnie planowano – „Polak, katolik, alkoholik" (tak wprawdzie rzeczywiście przedstawiał się Broniewski na Bliskim Wschodzie, ale z katolicyzmem nie miał wiele wspólnego poza tym, że był ochrzczony i wychowany w wierze, którą szybko porzucił), też postanowił, choć dyskretnie, zaznaczyć swą polityczną poprawność.
Z pretensji, niewielkich zresztą, do autora zasygnalizowałbym jeszcze dość naskórkowo potraktowaną przez niego sprawę umieszczenia poety w szpitalu dla nerwowo chorych w Kościanie i „leczenia" go przez „psychołotrów". Tak się składa, że sprawę tę wykryli i opisywali dziennikarze związani z „Rzeczpospolitą", przed laty Piotr Gabryel, a całkiem niedawno Agnieszka Rybak, i mam wrażenie, że udało im się powiedzieć więcej.
Przeciw szablonom
Zachował natomiast Mariusz Urbanek chwalebny umiar w ocenie artystycznego come backu Broniewskiego, jaki obserwujemy od kilku lat. Najpierw sam Sasnal namalował jego portret, potem inni plastycy pokazywali w galeriach wódkę Broniewski i T-shirty z wizerunkiem poety, następnie uaktywnili się rockandrollowcy, nagrywając płytę „Broniewski". Maciej Sieńczyk popełnił komiks „Pamięci Władysława Broniewskiego", a w Płocku, gdzie jeszcze niedawno przymierzano się do obalania pomnika poety, przy tzw. schodach Broniewskiego powstał 14-metrowy mural zainspirowany ponoć „Zielonym wierszem".
Wszyscy ci „odkrywcy innego Broniewskiego" nadziali się na kontrę młodych pracowników naukowych Uniwersytetu Śląskiego – Macieja Tramera, Miłosza Piotrowiaka i Mariusza Jochemczyka – którzy, jak napisał profesor Aleksander Nawarecki, „odrzucili skłamany peerelowski wizerunek poety, ale nie zgadzali się też na wtłaczanie go w kolejny szablon, pasujący do nowych czasów i nowych potrzeb. Na przemalowywanie go w stylu patriotycznym, narodowym, metafizycznym, a nawet religijnym. Nie chcieli też, aby stał się maskotką nowej lewicy, transgresyjnym alkoholikiem, rockersem międzywojnia – idolem niegrzecznej młodzieży".
Taki właśnie idol, tyle że współczesny – Muniek Staszczyk, lider T.Love, oznajmił oto, że dla niego poezja Broniewskiego „była tym, czym muzyka The Clash – ostra, uliczna". Oczywiście bredzić każdemu wolno, ale poziom tej bzdury wykracza nawet poza zwyczajowe mądrości tego rockmana, głównie sprowadzające się do tego, że „na całym świecie są faszyści", a w związku z tym położyć trzeba pistolet na stół. No dobra, a do ręki wziąć co? Drewnianą pałę?
Ostatnie zdanie książki Mariusza Urbanka brzmi: „Skoro Polska mogła po latach znów być Polską, to Broniewski miał być po prostu Broniewskim". I taką właśnie mam nadzieję, że tak utrwali się w umysłach kolejnych generacji: jako kabotyn, którego męczyli ludzie, a i on ich zadręczał. I jako dziwak, kapitan Legionów, kawaler Orderu Virtuti Militari, który – jak pisał o nim Marek Hłasko – „był dumny, że zdobył ten order, walcząc przeciw bolszewikom, którym kłaniał się czapką do ziemi". Jako arcypolski, wielki poeta, unieszczęśliwiający wszystkich wokół, a siebie najbardziej.
Władysław Broniewski – z wierszy mniej znanych
Im
Mówią: kultura, a myślą: zyski.
Na diabła nam taka kultura.
Ostrzą się wasze zębate pyski
Na zagłębie i Ural, na uran.
Naszą bronią: węgiel, żelazo,
szlachetny bagnet, szlachetne słowo.
Czy znacie słowo: razem?
Nie straszcie bombą atomową.
My odwracamy rzeki
I płyną tam, dokąd chcemy.
Lekceważymy wieki,
Nie chcemy wierzyć: wiemy.
Wiemy...
To, co powiedział Marks,
Lenin, Stalin...
Wiemy. Chcemy.
Nasz marsz –
W socjalizm.
Słowo o Stalinie (fragment)
Któż, jak On, przez dziesiątki lat
na dziobie okrętu wytrwał?
Szóstej Części przygląda się świat.
Bitwa.
Tam – bezrobocia, strajki, głód.
Tu – praca. Natchniony traktor.
Tworzy historię zwycięski lud.
Chwała faktom!
Któż, jak On, przez dziesiątki lat
wiódł ludzkość na krańce dziejów?
Jego imię – walczący świat:
nadzieja.
Rewolucjo! – któż wiatr powstrzyma,
kto ziemię zawróci w biegu?
Rewolucjo! tablice praw Rzymu
obalamy od Chin po biegun!
Rewolucjo! Siedemdziesiąt lat
Stalinowych powiewa nad światem.
I rodzi się nowy świat,
świat stary pęka jak atom.