Obok Julii

Tylko temu, kto stoi po stronie miecza, sprzyjają inne strony. Może się wybrać w nie na wycieczkę, ale wycieczka ma to do siebie, że się z niej wraca. Dżentelmen zawsze wraca na stronę miecza, bo tylko ona daje mu wybór – fragment powieści, która ukaże się drukiem 3 kwietnia

Publikacja: 30.03.2013 00:01

Obok Julii

Foto: Plus Minus

Red

Pod tym względem różniłem się od rówieśników. Od najwcześniejszego dzieciństwa zamieszany byłem w starość.

Chylące się ku ziemi ciała, powolniejący krok, niedokończone gesty, załzawione oczy i bezradniejące twarze, stan zagubienia w oswojonej przecież przestrzeni, niechęć do wymiany najpierw zdań, a potem myśli, zgoda na wszelką abdykację, kruchość zdychającego ptaka, który potrzepocze się nam w rękach i rozpadnie, to była norma, nie ewenement.

Nagłą śmierć, przerażającą w swej nieodwracalności, nobilituje zawsze jakaś legenda. W powolnym upadku ciała i proporcjonalnym do niego zmierzchu ducha nie dostrzegałem nawet strzępu nadziei.

Gdy skarżyłem się na starość, bezprzykładnie dzielną, lecz jednak starość, dwóch najbliższych mi kobiet, słyszałem w odpowiedzi: cóż, takie są prawa natury.

Zanurzony w naturze jak nikt, kogo znałem, i pokumany z nią na własnych warunkach, wygrażałem jej nie tylko w imieniu mej ciotki i babki, lecz i własnym.

To, że biorąc z materii piękno, musiałem jednocześnie przyjąć jej grozę w postaci zmierzchu, rozpadu, smrodu, szczyn, gówien i tego, co ona tam jeszcze ma dla nas w zanadrzu, rodziło we mnie, zaledwie dwudziestoletnim, głęboki sprzeciw.

Materia miała mi służyć, nie przerażać. Z wszystkimi wdziękami, urodą, obietnicami zbyt była prostacka, by cokolwiek przesądzać. A jednak przesądzała, i to nie na żarty.

Starość dwóch najbliższych mi kobiet, z których jedna umierała na raka jelit, irytowała mnie z powodu pokory, z jaką znosiły swój stan. W końcu bunt, jaki wobec praw życia podnosiłem, był, póki co, w ich imieniu. Ale też wiedziałem, że moja niezgoda zwekslowała mnie na wygodną pozycję obserwatora, by nie rzec, recenzenta obydwu starości.

Byłem, nie ma co ukrywać, z racji wrodzonego tchórzostwa obok śmiertelnego cierpienia malowniczej postaci, jaką była siostra mego nieżyjącego od kilku lat dziadka, i obok heroicznych starań mojej babki, by to cierpienie stępić cierpliwością i oddaniem.

Kończąca swój bieg w wieku lat osiemdziesięciu trzech ciotka była legendą kilku familii, które się na mnie złożyły. Żywiołowa, niezmordowana w korzystaniu z uroków życia, dzięki trzem coraz praktyczniejszym małżeństwom coraz zamożniejsza, bezdzietna z wyboru, szalona, lecz nietracąca siebie nigdy z pola widzenia, przyciągająca mężczyzn niczym magnes i nieodmawiająca ich sobie, była jednocześnie depozytariuszką urody, zdrowia, seksapilu i dystynkcji rodziny Ruczajów.

Pod tym względem zawiodłem ją na całej linii. Nie pogodziła się nigdy z moją pospolitością i to, co budziło podziw okolicznych dziewcząt, młodych kobiet, kobiet w ogóle, i zazdrość rówieśników, ją obrażało. Jej niechęć była w proporcji do nadziei, jakie wiązała z mym przyjściem na świat w dwa miesiące po żołnierskiej śmierci mego ojca, którego najzupełniej słusznie adorowała. Powiedzieć, że nie byłem w jej typie, to banał. Kompromitowałem rodzinę w tym co najważniejsze.

Mogłem być niewykształcony, leniwy, głupi, chaotyczny, nieodpowiedzialny, ostatecznie źle wychowany, ale miałem być mężczyzną, czyli prezentować się jak mężczyzna, bo o wszystkim, czy godzimy się z tym, czy nie, przesądza ciało i z niego pochodzą nasze męskie lub niemęskie czyny.

Co do mej babki natomiast, to niezdolny byłem tego lata do wzajemności, ale przecież przyjdą następne, pocieszałem się w duchu. Nadejdzie dzień, gdy odpowiem na jej bezwarunkową miłość uczuciem, jakie wyjdzie z zaułków mej duszy, bo się już w nich nie pomieści.

To złudzenie odpowiadało mej ówczesnej naturze, lecz ból, jaki odczuwałem, ilekroć zbliżałem się do naszego przepastnego domu w zapuszczonym ogrodzie, złudzeniem już nie był. Teraz wiem, że tak boli poczucie winy i nie wykluczam, że wtedy też to wiedziałem. A więc coraz wolniejszym krokiem zbliżałem się do naszego zaniedbanego domu z górującym nad nim zamkiem Kynast.

Przygotowałem się na chłód kamiennego holu, chłód, którego żaden upał nie potrafił przepędzić. Hol dzielił dom na część zamieszkaną i niezamieszkaną, co nie miało znaczenia, ponieważ niczym się od siebie nie różniły.

Po śmierci dziadka i odejściu jego ukochanych psów obydwie części opustoszały i zastygły w spokoju. Stare kobiety nie odgrażały się, w przeciwieństwie do dziadka, opatrzności, martwych wnętrz nie ożywiały przekleństwa, nie niosło się echem szczekanie psów, nie przyjmowały wizyt, zapadały się w starość, a ta w ciszę.

Zamykałem za sobą drewnianą furtkę wiszącą, od kiedy pamiętam, na jednym zawiasie, gdy za plecami usłyszałem Wiernikową. Była czterdziestoletnią, więc jak mi się wtedy wydawało, posuniętą już w latach, życzliwą nam sąsiadką. Jedyną życzliwą w żywiole niezrozumienia, pogardy, wcale niecichej satysfakcji z powodu naszych kłopotów, trudności, nieszczęść. Miała sporo od siebie starszego, nieatrakcyjnego męża piekarza, wypluwającego mąkę z resztkami płuc, toteż nie była mu wierna.

Opowiadano o jej kilkuletnim romansie z miejscowym wikarym, a połączenie dyskretnej urody z religijną żarliwością czyniło ją bardzo pociągającą.

Kiedy trzy lata temu wrześniowy ranek zastał nas szukających grzybów w żółknącej brzezinie, oboje znaleźliśmy to, czego nam brakowało. Ja – niedoświadczoną jeszcze przyjemność, a ona – religijne uniesienie, gdyż podczas zbliżenia wzywała Boga Ojca, Syna Bożego, jego matkę i zastęp świętych; istnienia większości z nich nawet się nie domyślałem.

– Dzwonił do pana inżynier – rzekła, zbliżając się na dwa kroki. Poczułem zapach chleba; pomagała mężowi w piekarni, którą mieliśmy po drugiej stronie ulicy.

– I co? – zapytałem, starając się doprowadzić do pionu pokładającą się na wszystkie strony furtkę.

– Nie zastał pana.

– Tego się domyślam. O co prosił?

– O rozmowę błyskawiczną do Pogorzelicy na jego koszt.

Czy będę ją mógł zamówić z piekarni?

Skinęła głową. Stała wyprostowana, dorodna, wysoka, niczego jej nie brakowało.

– A tak między nami, pani Moniko, czy dalej się pani podobam? Wodzi pani za mną wzrokiem? Myśli pani o mnie, nim zaśnie?

– O to inżynier nie pytał.

Czas oczekiwania na błyskawiczną do trzech godzin, poinformowała mnie telefonistka, nie kryjąc satysfakcji. Zapytałem ją, czy będę miał okazję do jakiegoś rewanżu, gdyby rozmowę zrealizować zgodnie z nazwą. Telefonistka, już odmieniona, z sekundy na sekundę łaskawsza odrzekła, że to nie jest niemożliwe i nie rozłączyła się, jakby oczekiwała jakichś gwarancji, ale ich nie dostała i po chwili w słuchawce, jak zawsze, pozostały tylko chrzęsty, rzężenia, odgłos przelewającej się wody.

Piekarnię poprzedzał sklep, w którym regularnie okradano moją babkę, gdy w zastępstwie została w nim na kwartał ekspedientką. Do sklepu wiódł wysoko sklepiony korytarz wyłożony pięknymi, kamiennymi płytami. Pod ścianą stała ogrodowa ławka, naprzeciw wyplatane krzesła, gdyż na pieczywo z reguły się czekało. Usiedliśmy z Wiernikową obok siebie w przeciągu. Nie mogło być lepiej, gdy wczesny wieczór zaczął wprowadzać do kamiennego korytarza pierwsze zapowiedzi nocnego chłodu.

Na rozmowę postanowiłem poczekać w piekarni, co nie było racjonalne, lecz każdy pretekst był dobry, by odwlec powrót do domu.

Jak się miewa pańska ciotka? – zapytała Wiernikowa, zdecydowana mi potowarzyszyć.

W ogóle czy dzisiaj?

– Jak się miewa w ogóle, to wiem. Musiał pan zauważyć, że pomagam czasami pana babce przy prześcieradłach i basenach. Żal patrzeć.

– Wiem coś o tym, Moniko. Mam pretensję o swoją obojętność.

– To młodość, panie Janku.

– Tak sobie właśnie to tłumaczę. Pół wieku temu przedstawiono ją cesarzowej Aleksandrze Fiodorownie w Piotrogrodzie, a teraz umiera na żelaznym łóżku, na materacach, z których wypada włosie, skazana na łaskę innych, w gównach, szczynach, krwi, nędzy, pod rozpalonym od upału dachem... Chryste Panie, co to jest?

– Chryste Panie – powtórzyła Wiernikowa, a ja wzruszyłem ramionami, sam nie wierząc w to, co przed chwilą jej powiedziałem.

Każdy kolejny papieros oddalał moment, kiedy miałem pójść do Benia Wajszczyka mieszkającego przy tej samej ulicy, by go ostrzec przed udziałem w przedstawieniu, które plac postanowił sobie naszym kosztem zorganizować. Zaplanowałem to nad zielonym stawem po rozmowie z Szymonem o powrocie Julii Neider.

Kąpiel w stawie, status towarzyski, jaki tego lata osiągnąłem, przyjaźń, jaką darzyło mnie kilku starszych ode mnie pierwszorzędnych mężczyzn, uroda tego miejsca zawsze podnosząca na duchu dały mi miarę rzeczy, jaką plac zawsze zakłócał. Wynaturzenia i dzikość obyczajów placu nie powinny mnie skłaniać do niczego, na co nie mam ochoty.

Trwoga z południa już nad stawem wydała mi się przesadzona, a teraz w przeciągu na korytarzu dzielącym piekarnię od sklepu, na ławce obok dorodnej i miłej Wiernikowej, w oczekiwaniu na błyskawiczną znad morza zawstydzała.

Porozdrażniało ludzi lato, zmęczyła harówa przy powalonych świerkach z czeskiej strony, rozzuchwaliła nieobecność inżyniera, jedynego, przed którym czuli respekt, więc powariowali.

Ale co my do tego mamy, Beniu? Chcą się zabawić, niech się zabawią, ale nie naszym kosztem. Nie dajmy się paranoi tylko dlatego, że ludzie z placu i na bazie zwietrzyli krew. To ich problem, nie nasz. Nic do ciebie, w zasadzie, nie mam, Beniu, choć nikczemny z ciebie typ. Jak ty masz coś do mnie, mogę przeprosić. Jest, jak mówię, sam przyznaj.

Te i podobne zdania miałem już w kieszeni. Trzeba było tylko wskoczyć na rower, zjechać w dół ulicy, wywołać Wajszczyka z domu, jeżeli jeszcze nie poszedł na portierski nocny dyżur, i go przekonać, że nie musimy tańczyć, jak nam zagrają. Nie powinno zabrać mi to więcej niż kwadrans. Błyskawicznej i tak wcześniej nie będzie.

Ale zwlekałem. Nie wiedziałem wtedy czemu, nie wiem i teraz. Tak czy owak zwlekałem, zajmując się papierosami. Wiernikowa też w końcu zapaliła.

Zacząłem jej opowiadać o wymarłej rodzinie Skode, do której Ruczajowie nie mieliby dostępu, gdyby nie podróżna, więc przypadkowa, znajomość na wołżańskim statku, zakończona niedobranym małżeństwem.

– Po stronie Ruczajów było zdrowie, impet, wszystkie apetyty, po stronie Skode – legendy. Połakomili się na nie Ruczajowie. Ciotka obsesyjnie powracała do jednej z nich, co moją racjonalną, galicyjską babkę niezmiernie irytowało i powiem ci, Moniko, że nie wiem, czy w przerwach między bólami ciotka nie wraca do nich nadal.

– Nie ma przerw, panie Janku. W tej chorobie nie ma takich przerw, więc nie wraca. A co to za legenda?

– O chłopcu przemienionym w żurawia.

– O chłopcu przemienionym w żurawia? Czy to możliwe?

– W legendzie. Karmił się nią ostatni Skode, bo gdy kładziono go z dwiema kulami w głowie na drewnianym, surowym stole w karczmie gdzieś nad Dźwiną, to więcej w nim było ptaka niż człowieka. Weronika Mironowa komenderująca bolszewicką bandą, która przez rzekę wdarła się na wschodnią Łotwę, nie mogła nadziwić się temu truchłu, które kilka godzin wcześniej hołubiła jak syna i kochanka. A bandycką sotnię podniesiono o świcie. Tym zdaniem ciotka zaczynała zawsze swą opowieść o ostatnim z bałtyckiej rodziny Skode, do której, zdaniem mej babki, nie miała żadnych praw, lecz była jak sroka, która kradnie co pod ręką.

– Nic a nic nie rozumiem z pańskiej opowieści – rzekła piekarzowa, miażdżąc peta na kamiennej płycie – ale bardzom jej ciekawa.

Przysunąłem się do niej. Poczułem na barku jej ciało nienapoczęte jeszcze przez lata. Zapragnąłem jej jako żony, kochanki, matki. Stała się dla mnie jak Mironowa dla ostatniego ze Skode, po którym odziedziczyłem imię. Miałem wrażenie, że Wiernikowa nie pachnie chlebem, tylko szarym mydłem, jak wtedy w jesiennych brzozach trzy lata temu, obok pustych koszyków, choć grzybów nie brakowało. Objąłem ją ramieniem. Nie broniła.

– Bandycką sotnię, Moniko, podniesiono więc o świcie – szepnąłem jej do ucha.

Odwróciła do mnie twarz. Oczy miała jakby zielone.

Odezwał się telefon. Rozmowa przyszła po kwadransie. U nieznanej telefonistki zaciągnąłem dług.

* * *

Z uporczywym zamiarem zrobienia ze mnie dżentelmena męczący był to gość. Nie mógł trafić gorzej. Nie rozumiem teraz i nie rozumiałem wtedy, co go do takiego projektu skłoniło. Jaka ambicja nim powodowała, by mi w tym względzie nie odpuścić? Jaka chmura przesłoniła mu pole widzenia, gdy nie przestając mnie obserwować, zadał mi gwałt swoją pewnością, że samego siebie trzeba bezwarunkowo, nieustannie, ostentacyjnie szanować, nie rezygnując z pychy, jaka kaleczyć będzie wszystko, co podejmie próbę pokumania się z nami na warunkach, jakich w 100 procentach nie zaakceptujemy.

Impregnował mnie, Bogu dzięki bez powodzenia, na idee, religie, pasje, entuzjazmy, przesadne zachwyty, dobro, jakim zechcielibyśmy odwzajemnić zło, miękkość i ustępliwość przed przewagą, przekonując mnie do flegmy i chłodu, jakie pozwalają mężczyźnie zachować twarz w najopresyjniejszych sytuacjach.

Skłaniał mnie do grandezzy, jakiej uczyć się trzeba za młodu, by w wieku lat trzydziestu trzech, kiedy nic już w nas nie zmieni się na lepsze, móc powiedzieć samemu sobie: oto stoję po stronie miecza. Bo tylko temu, kto stoi po stronie miecza, sprzyjają inne strony. Może się wybrać w nie na wycieczkę, ale wycieczka ma to do siebie, że się z niej wraca. Dżentelmen zawsze wraca na stronę miecza, bo tylko ona daje mu wybór.

Nienagannie był wychowany i tym zjednywał sobie wszelkie ożywione i nieożywione byty z natury mu przeciwne. Fizys go zdeterminowała. Niewysoki, barczysty, krępy, krótkonogi, o dużej łysej jak kolano senatorskiej głowie i apoplektycznej, zsiniałej od wódki twarzy, nie mógł, nawet gdyby chciał, przycupnąć w melancholijnej łagodności, jaką tak bardzo lubimy u innych.

Był jak młot twardy i jednoznaczny. Gdyby nie przedwojenna, jezuicka szkoła, byłby niczym zwierz. Miał przepalony głos, który w słuchawce telefonu ochrypł jeszcze bardziej, gdy zapytał mnie, jak się miewam. Nic go to nie obchodziło teraz na wczasach w nadmorskiej Pogorzelicy. Ponieważ w mej naturze leżała rezerwa dla cudu istnienia, odpowiedziałem, że tak sobie. Liczyłem na więcej – rzekł poważnie – z drugiej strony w charakterze dżentelmena nie leży ślepa wiara w wartość życia, więc umiarkowanie, z jakim traktuje własny los, mu odpowiada.

Odzywa się w kwestii kłopotu, jaki czerwcowe huragany sprawiły braciom Czechom, i przypomina mi, że obiecaliśmy im więcej.

Odpowiedziałem, że na moje rozeznanie robimy, co możemy, że drzewo z naszych lasów nie może doczekać się tartaku od dwóch miesięcy.

– Nasze drzewo, panie Janku, to ekonomia, czeskie – polityka. Jak wybór jest oczywisty, to znaczy, że go nie ma. Co z tatrą po Romanowskim?

– Trzymam ją krótko, inżynierze – odrzekłem zgodnie z prawdą.

– Powinna pracować. Rozmawiał pan z Sulgą?

– Boi się. Uważa, że ona jeszcze kogoś zamorduje.

– Przesądny dupek.

– Jak oni wszyscy, inżynierze.

– Pogoda?

– Upały.

– U nas też, jak w jakimś Biarritz albo i lepiej. Sądziłem, że można pana zostawić na placu, że pan już dorósł i nie wytnie żadnego cholernego numeru.

– O jaki cholerny numer chodzi, inżynierze?

– O cholerny numer z Wajszczykiem. Ma pan prawo zasadzić się na każdego, kto panu podpadł, ale nie wtedy, gdy mnie pan zastępuje. Relacja się zmienia, chyba pan to rozumie? Wajszczyk to pana podwładny, ma go pan chronić, nie narażać.

Poczułem ulgę. Absurd został zracjonalizowany. Kaprys unieważniony. Fantasmagoria ostatecznie przepędzona. Ołowiane chmury nade mną porozrywał wiatr od morza.

Żeby nie przedstawić się inżynierowi takim, jakim byłem w istocie, zagrałem zawiedzionego chojraka, ostrego gościa, którego stępia obowiązek wobec umiarkowania. Nie charakter, lecz obowiązek.

Odezwałem się:

– Czuję się zawiedziony.

– Dobrze mnie pan słyszy, panie Janku? – zapytał tonem, jakim rozmowę się raczej rozpoczyna, niż kończy.

Odpowiedziałem, że nieźle.

– Kiedy w południe dowiedziałem się od kontystki Asi o pańskim planie co do nocnego portiera, ledwo ją słyszałem, dlatego pytam.

Powtórzyłem mu, że słyszę nieźle.

– Coś panu opowiem.

– Kiedy, inżynierze?

– Teraz. Chyba pan nie myśli, że dzwonię do pana w sprawie tych czeskich dłużyc, które obchodzą mnie tyle co nasze, więc nic. Fatyguję pana w sprawie ważniejszej.

– Tak?

– Niechże pan posłucha. Opowiadano o tym w mojej rodzinie, bo sprawa dotyczyła jednego z wujów matki, cenionego pułkownika artylerii cesarskiej. Po manewrach w okolicach Szegedu obraził przypadkiem węgierskiego szlachcica z tamtych stron. Każdy wiedział, co to węgierski szlachcic na początku wieku i jak bardzo z takim indywiduum trzeba uważać.

Lecz wuj mej matki tkwił w wieku dziewiętnastym, jak wielu mu podobnych, i nic nie wiedział o ambicjach młodych narwańców znad Cisy, ich chorobliwych rojeniach o niepodległości swego niedużego, płaskiego jak naleśnik, zakurzonego kraju.

A wspominam o tym, bo rzecz dotyczyła tego kurzu podczas letnich spiekot, jakie męczą tam ludzi i zwierzęta.

Wuj mej matki, daleki od stawiania czegokolwiek na ostrzu noża, stukrotnie przeprosił, lecz Madziar, niechże pan to sobie wyobrazi, uznał to za dodatkową obelgę. Być może w głosie pułkownika doszukał się śladu protekcjonalności, do czego upoważniała go ranga i pochodzenie znad Dniestru, którym nie płyną śnięte od upału ryby, jak w nieodległej, żółtej od mułu Cisie.

Pułkownik został spoliczkowany. Nie było wyjścia. Wuj mej matki miał wybór broni, a szlachcic – miejsca. O czas się nie spierano, bo każdy wiedział, że ma to być świt.

Jak mnie pan słyszy, panie Janku? Dopytuję, bo to, co powiem teraz, jest ważniejsze od tego, co już powiedziałem.

Pułkownik na pojedynek nie przystał. To człowiek głęboko religijny, więc udział w pojedynku, bez względu na rezultat, był dla niego grzechem ciężkim, na który pokuty jeszcze nie wymyślono. Próbowano przekonać go po dobroci, lecz wuj okazał się nieprzejednany.

Ostatnie to były jego manewry, ostatnia kolacja przy świecach w pałacu jakiegoś miejscowego barona, gdzie bieda szła o lepsze z pretensjami, ostatnia kolacja w towarzystwie ludzi grzecznych, rozmownych, honorowych, a poranne polowanie na przepiórki w przypałacowym parku ostatnie, którego, że tak powiem, nie zaszczycił.

Ten utalentowany artylerzysta z nieodległą perspektywą na generalski lampas musiał czmychać z armii i, co boleśniejsze, z życia, jakie znał.

Gdy wrócił nad Dniestr, ani on nikogo nie rozpoznał, ani nikt jego. Kto mógł, odwrócił się plecami, bo stygmat tchórzostwa był, w co uwierzyć trudno, zaledwie dzień drogi za wujem.

A wie pan, co jest w tym najfiglarniejsze? A to, że pojedynki w armii cesarskiej były zakazane. Surowo zakazane.

Zapytam wprost, panie Janku, chce pan odejść z armii? Słyszy mnie pan?

Aż za dobrze, pomyślałem. Od kilkunastu sekund miałem gorączkę, a w drżącej dłoni trudno mi było utrzymać słuchawkę. Chryste, ile bym dał za trzaski, grzechot lub rzężenie, częsty akompaniament telefonicznych rozmów zamiejscowych. Ta była czysta jak łza. Żeby cokolwiek odpowiedzieć, udałem, że nie rozumiem pytania.

– Chce pan odejść z placu? – Wręcz łaskawy był inżynier. – Chce pan zostać tym, kim pan jest w istocie, to znaczy nikim? To plac czyni pana kimś, kogo da się jakoś rozpoznać. Nikt nie powie: oto młody Ruczaj, bo to nic nie znaczy. Młody Ruczaj z placu to inna sprawa. Plac to pańskie przeznaczenie. Niechże się pan nie łudzi, że ma pan jakiś wybór, że to i tamto, że jak pan oszuka siebie albo innych, to wyjdzie pan na swoje. Prawda nie brzmi źle.

Ma pan plac, ludzi, którzy pana lubią, nie lubią, którzy z pana pokpiwają, którzy panem gardzą i którzy, być może, będą pana szanować, jeżeli pan zacznie szanować siebie. Chce pan podzielić los wuja mej matki? Nie namawiam. O czym mówimy? O tym, że próbuje się pan wyłgać z własnego zobowiązania na oczach monterów, szoferów, pomocników i ładowaczy. Kombinuje pan jak koń pod górę. A rzecz jest prosta.

Moje pytanie zabrzmiało głucho:

– Jak prosta, inżynierze?

Odpowiedź przyszła po chwili:

– Jak drut.

Atak paniki mniej był zmasowany, niż mógłbym się spodziewać. W każdym razie przygotowałem się na więcej, toteż fala gorąca, jaką schłodziły strumyki potu cieknące mi po plecach, rąbnęła w moją godność i się rozpadła, a za nią nie ruszyły następne.

Gdy do mych stóp przydreptał podtruty karaluch, czułem już tylko wilgotne zimno.

– Lubię pana, lecz z tego powodu nie stawiam ponad innych. – Głos inżyniera jak zwykle był pełen uprzejmości, jakiej mi przez resztę życia tak bardzo brakowało. – Nawet jak jest pan lepszy od innych, to inny jest pan, koniec końców, jak każdy z nich. Jest pan tam?

– Naturalnie – odrzekłem cicho.

– Dobrze mnie pan słyszy?

– Jakbyśmy rozmawiali twarzą w twarz.

Karaluch znieruchomiał przy moich stopach i była taka chwila, w której pozazdrościłem mu śmierci. Nawet jak na chwilę nie trwała długo.

Jak można letniego wieczoru, w pierwszej młodości, która nie musi o nic zabiegać, bo wszystko ma z należnych jej uprawnień do zdrowia, wdzięku, egoizmu, nieodpowiedzialności, zazdrościć śmierci? Jeżeli już się o nas otrze, to szukamy przed nią ratunku.

Nie będę ukrywał, że przez kwadrans nie opuszczała mnie myśl, że śmierć karalucha u moich stóp w tym samym momencie, w którym inżynier wydał w moim imieniu wyrok na nocnego portiera, potraktowałem jako zły znak. Przez kwadrans lub kilka minut dłużej.

Na takie momenty są czarownice, a czarownicą była Julia Neider. Nie taką, jak te z bajek, wiejskich podań, mniej lub bardziej literackich legend, tylko z kości i krwi, więc mocniejszą.

Omen czy nie omen, chciałem gdzieś umknąć przed zobowiązaniem, jakim się obciążyłem i jakie zostało odkryte i rzucone motłochowi na plac. Zapragnąłem dać nogę od siebie, ulicy Piekarskiej, bazy, placu, nawet Wiernikowej. Nie mógł mi się trafić w tej sytuacji nikt lepszy niż Julia, nawet jeżeli jej powrót był wątpliwy.

Wskoczyłem na rower i ruszyłem w dół, opłotkami na skróty, między domami w zapuszczonych ogrodach, bukszpanowymi alejkami, wśród tarnin i zdziczałych róż, ku starej szkole.

Autor jest prozaikiem, dramaturgiem i scenarzystą. Zadebiutował w 1983 roku na łamach miesięcznika „Literatura" pierwszą wersją minipowieści „Stankiewicz", która w rozszerzonej, książkowej postaci ukazała się rok później nakładem PIW i została niemal natychmiast przełożona m.in. na włoski, niemiecki, francuski, rosyjski, węgierski i hiszpański. Ostatnio wydał zbiór esejów „Po śniadaniu" (2009).

Pod tym względem różniłem się od rówieśników. Od najwcześniejszego dzieciństwa zamieszany byłem w starość.

Chylące się ku ziemi ciała, powolniejący krok, niedokończone gesty, załzawione oczy i bezradniejące twarze, stan zagubienia w oswojonej przecież przestrzeni, niechęć do wymiany najpierw zdań, a potem myśli, zgoda na wszelką abdykację, kruchość zdychającego ptaka, który potrzepocze się nam w rękach i rozpadnie, to była norma, nie ewenement.

Nagłą śmierć, przerażającą w swej nieodwracalności, nobilituje zawsze jakaś legenda. W powolnym upadku ciała i proporcjonalnym do niego zmierzchu ducha nie dostrzegałem nawet strzępu nadziei.

Gdy skarżyłem się na starość, bezprzykładnie dzielną, lecz jednak starość, dwóch najbliższych mi kobiet, słyszałem w odpowiedzi: cóż, takie są prawa natury.

Zanurzony w naturze jak nikt, kogo znałem, i pokumany z nią na własnych warunkach, wygrażałem jej nie tylko w imieniu mej ciotki i babki, lecz i własnym.

To, że biorąc z materii piękno, musiałem jednocześnie przyjąć jej grozę w postaci zmierzchu, rozpadu, smrodu, szczyn, gówien i tego, co ona tam jeszcze ma dla nas w zanadrzu, rodziło we mnie, zaledwie dwudziestoletnim, głęboki sprzeciw.

Materia miała mi służyć, nie przerażać. Z wszystkimi wdziękami, urodą, obietnicami zbyt była prostacka, by cokolwiek przesądzać. A jednak przesądzała, i to nie na żarty.

Starość dwóch najbliższych mi kobiet, z których jedna umierała na raka jelit, irytowała mnie z powodu pokory, z jaką znosiły swój stan. W końcu bunt, jaki wobec praw życia podnosiłem, był, póki co, w ich imieniu. Ale też wiedziałem, że moja niezgoda zwekslowała mnie na wygodną pozycję obserwatora, by nie rzec, recenzenta obydwu starości.

Byłem, nie ma co ukrywać, z racji wrodzonego tchórzostwa obok śmiertelnego cierpienia malowniczej postaci, jaką była siostra mego nieżyjącego od kilku lat dziadka, i obok heroicznych starań mojej babki, by to cierpienie stępić cierpliwością i oddaniem.

Kończąca swój bieg w wieku lat osiemdziesięciu trzech ciotka była legendą kilku familii, które się na mnie złożyły. Żywiołowa, niezmordowana w korzystaniu z uroków życia, dzięki trzem coraz praktyczniejszym małżeństwom coraz zamożniejsza, bezdzietna z wyboru, szalona, lecz nietracąca siebie nigdy z pola widzenia, przyciągająca mężczyzn niczym magnes i nieodmawiająca ich sobie, była jednocześnie depozytariuszką urody, zdrowia, seksapilu i dystynkcji rodziny Ruczajów.

Pod tym względem zawiodłem ją na całej linii. Nie pogodziła się nigdy z moją pospolitością i to, co budziło podziw okolicznych dziewcząt, młodych kobiet, kobiet w ogóle, i zazdrość rówieśników, ją obrażało. Jej niechęć była w proporcji do nadziei, jakie wiązała z mym przyjściem na świat w dwa miesiące po żołnierskiej śmierci mego ojca, którego najzupełniej słusznie adorowała. Powiedzieć, że nie byłem w jej typie, to banał. Kompromitowałem rodzinę w tym co najważniejsze.

Pozostało jeszcze 87% artykułu
Plus Minus
„Cannes. Religia kina”: Kino jak miłość życia
Plus Minus
„5 grudniów”: Długie pożegnanie
Plus Minus
„BrainBox Pocket: Kosmos”: Pamięć szpiega pod presją czasu
Plus Minus
„Moralna AI”: Sztuczna odpowiedzialność
Plus Minus
„The Electric State”: Jak przepalić 320 milionów