W 2012 r., gdy w wyniku ataku serca 41-letni Andrew Breitbart zmarł, ster coraz bardziej popularnego medium przejął Bannon. Przed zupełnie nieznanym szerszej opinii publicznej bankowcem i reżyserem otworzyły się drzwi do wielkiej kariery. Lotem błyskawicy Amerykę zaczął podbijać zestaw często skrajnie prawicowych, populistycznych idei, które początkowo stały się znakiem rozpoznawczym Stevena Bannona, ale w kampanii wyborczej 2016 r. zostały przejęte przez Donalda Trumpa i dziś są znane światu jako doktryna „trumpizmu". W ten sposób frustracja głębokiej, amerykańskiej prowincji znalazła swoje ujście. A skrypt porażki establishmentu, której uosobieniem była Hillary Clinton, został napisany.
Zemsta Meksyku
Centralnym elementem tej doktryny jest zatrzymanie tak nielegalnej, jak i legalnej imigracji. Bannon od lat uważa, że to jedyny sposób na uratowanie „suwerenności narodowej". W ten sposób wyszedł on naprzeciw ogromnym lękom znacznej części amerykańskiego społeczeństwa, które ze względu na dziedzictwo walki o równouprawnienie dla czarnoskórej mniejszości w USA, poprawność polityczną, ale też interesy gospodarcze żyjącego z taniej siły roboczej biznesu w ogóle nie były do tej pory uwzględniane – tak przez republikanów, jak i demokratów.
Reporterzy „National Geographic" pokazali ten strach z perspektywy prowincji. Mała miejscowość Hazleton w Pensylwanii jako pierwsza w USA przyjęła już dziesięć lat temu lokalną ustawę o powstrzymaniu nielegalnej imigracji, której jednym z elementów miał być zakaz osiedlania się osób, które nie mówią płynnie po angielsku. Upadek wydobycia węgla odebrał tu dochody znacznej części klasy średniej i spowodował, że zaczęli oni postrzegać napływ tańszych pracowników z Ameryki Łacińskiej jako zagrożenie. Takie przepisy nie zdały się jednak na wiele, bo kompetencje władz lokalnych są mocno ograniczone. O ile jeszcze w 2000 r. 95 proc. spośród 24 tys. mieszkańców miasta stanowili ludzie zdefiniowani jako „nielatynosi biali", o tyle w ub.r. byli oni już w mniejszości, a gros ludności Hazleton, zamiast po angielsku, mówiła po hiszpańsku.
W nieufnej wobec Waszyngtonu Ameryce podwójne zagrożenie deklasacją materialną i marginalizacją kulturową stało się tak wielkie, że idea Bannona powierzenia władzom federalnym odpowiedzialności za wygaszanie fali migracyjnej niespodziewanie stała się bardzo nośna. Wydawca Breitbart News podpowiedział Trumpowi, aby obok „wyczyszczenia bagna" (walka z domniemaną korupcją rządu USA) głównym hasłem wieców przedwyborczych stała się budowa muru z Meksykiem. To był strzał w dziesiątkę, który skonsolidował wokół miliardera zubożały biały elektorat nie tylko Pensylwanii, ale też tradycyjnie głosujących na demokratów stanów, takich jak Michigan czy Wisconsin, i otworzył mu drogę do zwycięstwa.
Hasło budowy muru od początku było jednak ściemą. Czy tego chce, czy nie, cała Ameryka jest skazana na głęboką zmianę struktury demograficznej, a co za tym idzie – zmianę cywilizacyjną. Federalny urząd statystyczny (US Census) uważa, że biali będą w Stanach w mniejszości być może już za 20 lat, a najdalej w 2050 r. Decydują o tym fundamentalne trendy demograficzne. Chodzi bowiem o grupę ludności, która jest wyraźnie starsza i ma wyraźnie mniej dzieci niż latynosi, czarnoskórzy czy Azjaci. W szkołach średnich i na wyższych uczelniach biali uczniowie i studenci już teraz stanowią mniejszość. Od 2015 r. rodzi się też mniej białych Amerykanów, niż ich umiera. Stany zaś, z ich ogromną polaryzacją dochodów i wątłymi zabezpieczeniami socjalnymi, przestały być atrakcyjnym kierunkiem imigracji dla Europejczyków. Z tego powodu na 43 mln Amerykanów, którzy urodzili się poza USA, tylko 18 proc. pochodzi z naszego kontynentu.
Idea budowy muru na granicy z Meksykiem stała się nośnym symbolem kampanii Trumpa także dlatego, że to latynosi stanowią najpoważniejsze zagrożenie dla utrzymania tradycyjnego charakteru Ameryki. Jeszcze w 1960 r. zaledwie 6-mln mniejszość etniczna, dziś liczy 70 mln mieszkańców, co stanowi przeszło jedną piątą ludności Stanów. 632 hrabstwa (na 3142), gdzie biali są już teraz w mniejszości, układają się w szeroki pas wzdłuż granicy z Meksykiem, obejmując znaczną część Kalifornii, Arizony, Nowego Meksyku i Teksasu: stanów, które Ameryka zagarnęła od południowego sąsiada po wojnie w 1848 r. Jest to więc zwarta grupa ludności, która nie zamierza przechodzić na angielski, bo czuje się na swojej ziemi.