Verano, Prima Porta. Narkotyczne rzymskie cmentarze

Włosi spośród nieżyjących najbardziej cenią Tego, który umarł, ale po trzech dniach zmartwychwstał. Na jego cześć budowali i nadal budują kościoły. Szanują też świętych, zwłaszcza patronów swoich miasteczek. Oni żyją wiecznie. Inni zmarli nie mają większego znaczenia, nawet jeżeli pochodzą z rodziny.

Publikacja: 30.10.2020 18:00

Kolumbaria na Verano nie wyglądają wcale źle. Ale mafia polubiła tę nekropolię nie ze względu na est

Kolumbaria na Verano nie wyglądają wcale źle. Ale mafia polubiła tę nekropolię nie ze względu na estetykę

Foto: Shutterstock

Rzymskie czy neapolitańskie cmentarze z reguły są usunięte w cień, odseparowane, wyłączone, rzadko odwiedzane. Obok grobów nie ma ławek jak na polskich, zwłaszcza prowincjonalnych, nekropoliach.

Zmarłemu należy się ładny pogrzeb, w trakcie którego wygłaszane są efektowne wspomnienia, potem trumna wędruję na stosowną betonową półkę w kolumbarium, którą robotnicy na oczach żałobników przykryją przygotowaną wcześniej płytą z nazwiskiem, trochę zaprawy, kilka ruchów szpachlą, kwiaty zostaną wciśnięte w dowolną szczelinę i koniec.

Żałoba nie trwa zbyt długo. Śmierć nie może być widoczna. Zmarły ma żyć we wspomnieniach, które jak się zdaje, są tutaj najważniejsze.

W Neapolu jeszcze w latach 40. i 50. najważniejszym żałobnikiem był ten, którego nie widywano na co dzień, a który z reguły mieszkał w Rzymie, pracował w jakimś ważnym ministerstwie, jeździł eleganckim samochodem, a w przeszłości znał nieboszczyka i był dobrego zdania nie tylko o jakości jego życia, ale także o rozlicznych talentach. Rodzina zapraszała takiego krewnego, aby z okazji zejścia, wygłosił stosowną przemowę.

Rzecz jasna, nie wszyscy neapolitańscy biedacy takich krewnych mieli. A że Neapol słynie z ludzi otwartych i kreatywnych, to nic dziwnego, że ci, którzy takich możliwości nie posiadali, z czasem wymyślili figurę tak zwanego zio di Roma – wuja z Rzymu, bogatego członka rodu, który na wieść, że zmarł jakiś jego krewniak, pakuje się do pociągu, na dworcu w Neapolu czeka już na niego czarna limuzyna, która wiezie go na cmentarz, na którym wygłasza płomienne przemówienie (oczywiście w rzymskim dialekcie) chwalące zmarłego. Wszyscy klaszczą. Wuj wsiada do limuzyny, wraca do pilnych zajęć w stolicy (świetnie pisał o tym zjawisku Norman Lewis w książce „Neapol 44").

Oczywiście wszystko było zmyśleniem. Wuj nie wracał do Rzymu, bo tam nie mieszkał. Z reguły był neapolitańczykiem, który pracował jako adwokat (w podupadłej kancelarii, rzecz jasna) albo nocny stróż w innej części miasta. Za swoje przemówienie brał pieniądze, a żałobnicy z reguły wiedzieli, że uczestniczą w teatrze, niemniej jednak nikt o tym nie mówił. A jak się w mieście takiego wuja spotykało, obie strony udawały, że do spotkania nie doszło. Wuj istniał, a zarazem go nie było. Jak włoska nekropolia. Ale wspomnienie o zmarłym zostawało na długie lata. Nawet jeżeli było wymyślone, albo przesadzone.

* * *

Rzymski cmentarz Verano, chociaż leży prawie w centrum miasta, odgrodzony jest od jego tkanki nieprzyjaznym parkingiem, trawnikami i metalowymi budami, w których można kupić chryzantemy. Cmentarz istnieje, jest ogromny, ale jednocześnie chowa się przed odwiedzającym. Nie zachęca.

To „wymyślona" przez Napoleona monstrualna nekropolia, w której spoczywają najbardziej zasłużeni, najbardziej znani, najbogatsi i najsprytniejsi. Zbudowano ją poza murami miasta, na początku XIX wieku. Cmentarz miał być czysty, nowoczesny, wielowyznaniowy, niezależny od Kościoła. Giuseppe Valadier zrobił projekt, całość ukończono w 1812 roku. Chowano na nim nie tylko katolików, ale także Żydów i ewangelików. W założeniu wszyscy mieli być równi, nekropolia nie miała miejsc lepszych i gorszych. Dzisiaj uchodzi za najładniejszą w Italii (no, może poza Cimitero Maggiore w Mediolanie), ale chociaż pochówki odbywają się tutaj ciągle, to jest to jednak zabytek, podzielony wszakże na część starą i nową.

W latach 60. ubiegłego wieku zbudowano tu wielkie wieżowce (tak, wieżowce), w których mieszczą się kolumbaria. I trzeba przyznać, że całość nie wygląda wcale fatalnie. Spacerując główną aleją, którą jeżdżą samochody, a nawet miejskie mikrobusy, z ponad zabytkowych kaplic i grobów zobaczymy wyrastające, ale zanurzone wśród wysokich drzew marmurowe budynki, które przypominają eleganckie rzymskie apartamentowce z lat 60., epoki dolce vita. Brakuje tylko podziemnych parkingów, z których wyjeżdżałyby eleganckie maserati albo porsche. W zamian zobaczymy wielkie vany, a w nich trumny, rzecz jasna.

Verano to wybryk natury. Chociaż blisko stąd do „knajpianej" , studenckiej dzielnicy San Lorenzo, która kipi życiem od ósmej wieczorem do godzin porannych (oczywiście, gdy nie ma pandemicznych ograniczeń), tutaj cisza. Niewielu turystów zapuszcza się w głąb, większości wystarcza bazylika San Lorenzo. Prawdopodobnie dlatego, że akurat ta część stolicy dosyć słabo jest skomunikowana z centrum, choć jest ono na wyciągnięcie dłoni. Z Verano do Termini na piechotę to jakieś 10–15 minut. Dawno, dawno temu, kursował tutaj tramwaj, najpierw konny (uroczysta inauguracja odbyła się w roku 1879), następnie elektryczny, potem zaś Rzym postawił na nowoczesną komunikację autobusową, niszcząc istniejące połączenia tramwajowe, separując tym samym całe dzielnice od centrum.

Dzisiaj po stolicy szusują rozklekotane autobusy, które nie dość, że często się rozpadają w biegu (widziałem, jak w trakcie jazdy, od pojazdu oderwała się część drzwi), to na dodatek płoną, zwłaszcza w lecie. A potem rzecz jasna idą na złom, bo straż pożarna prawie nigdy nie zdąży ich w porę wygasić. Wielkie cmentarzysko martwych samochodów znajduje się niedaleko Verano, w drodze z Tiburtiny do Ponte Milvio. Wieczorami odbywają się tam przedziwne spektakle. Wtedy z obwodnicy widać płonące stare auta i przyczepy. Jak wyjaśnił mi kiedyś taksówkarz, to złodzieje i przemytnicy palą pojazdy, których używali w trakcie napadów. Bywa, że kilka dni później policja znajduje w nich zwęglone zwłoki.

Tak na marginesie, jakiś czas temu mafia rzymska polubiła Verano. Względy estetyczne nie miały tu nic do rzeczy. Mafia polubiła to miejsce, albowiem było ciche, wycofane i nieistniejące.

W kwietniu 2019 roku policjanci kręcący się wokół placu przed bazyliką San Lorenzo zauważyli samochód, który z zawrotną prędkością wjechał na teren Verano. Funkcjonariusze ruszyli śladem auta, które zatrzymało się w pobliżu Colle del Pincetto, najstarszej i monumentalnej części cmentarza, gdzie spoczywa między innymi Roberto Rossellini (niezbyt daleko stąd „leżą" też Nino Rota, Marcello Mastroianni, Vittorio de Sica i Vittorio Gassman). Po chwili wszystko było jasne. Kierowca nie przyjechał na grób bliskiego, by szybko pomodlić się za jego duszę. Z samochodu wyciągnął małą drabinę, wdrapał się z nią na wzgórze, podstawił pod piętrowymi kolumbariami i wszedł na sam szczyt. Wtedy też za pomocą młotka, który trzymał w kieszeni zdjął jedną z płyt zamykającą kamienny grobowiec. Jak pisała „La Repubblica", patrol wkroczył wtedy do akcji i odkrył, że wewnątrz grobu, z którego bynajmniej nie usunięto trumny, znajdują się nie tylko narkotyki (kilkadziesiąt kilogramów kokainy), ale także broń i naboje. Facet powędrował za kratki, a ja przypomniałem sobie, że o cmentarzach, które sycylijskiej mafii służyły za magazyny, pisał barwnie Peter Robb w „Sycylijskim mroku". Tam mafiosi z organizacji Cosa Nostra mieli więcej szczęścia albo też policjantów na swoich usługach, bo korzystali ze starego miejskiego cmentarza przez wiele lat, chowając w nich nie tylko dragi, pistolety, ale także ciała zlikwidowanych wrogów. To byli jednak mafiosi jeszcze sprzed czasów okrutnego Toto Riiny – respektowali zasady, znali się na rzemiośle, nie zabijali niepotrzebnie, ba, szanowali nawet rodziny zamordowanych przez siebie delikwentów. Dopiero potem nastały czasy ciał wrzucanych do kwasu solnego, trupów rozczłonkowanych, znieważonych. Nie można powiedzieć, że dawni mafiosi byli aniołami, jak kogoś bardzo nie lubili, to i wtedy się nie cackali, odcinając na przykład wrogom jądra i wkładając je do ust, niemniej jednak były to przypadki rzadkie, zdarzające się częściej na prowincji aniżeli w mieście.

* * *

Na drugim wielkim stołecznym cmentarzu, nazywanym potocznie Prima Porta (oficjalnie to Flaminio, ale tak nikt nie mówi), sprawy mają się trochę inaczej. Nekropolia jest olbrzymia i brzydka jak noc.

Podobnie jak Verano, w czasie budowy (w roku 1941) znajdowała się daleko od centrum. Różnica jednak jest taka, że tak jak Verano z czasem nieznacznie się do miasta przybliżyło, tak Prima Porta ciągle jest daleko. I raczej nigdy się do Rzymu nie zbliży. Jest jak wielki lotniskowiec, który odczepił się od nabrzeża i dryfuje bez celu, bez kapitana.

Grobowce są tutaj nowoczesne, białe i nieestetyczne. Aleje asfaltowe i szerokie. Drzewa nie przykryły jeszcze cieniem ulic. W słoneczny dzień pachnie depresją. Nie dlatego, że śmieci walają się na grobach. Nic z tych rzeczy, cmentarz jest stosunkowo czysty. Nastrój przygnębienia potęgują kolumbaria wyglądające jak opuszczone sklepy z zabawkami, pełno w nich plastikowych kwiatów, wypalonych świeczek, na posadzkach pył, ale to wina silnych wiatrów. Całość przypomina bardziej Meksyk aniżeli Włochy. Cisza przerywana jest przez posapujący autobus, który raz na godzinę przedziera się przez aleje.

Znaleźć groby słynnych artystów jest tutaj jeszcze trudniej niż w Verano, gdzie przynajmniej przed bramą główną leżą broszury z zaznaczonymi miejscami. Tutaj nic z tych rzeczy. Renato Carosone, Domenico Modugno spoczywają nie wiadomo gdzie. Zresztą, po prawdzie, nikt też ich za bardzo nie szuka. Nie jestem nawet pewien, czy młodszy Włoch poprawnie wskazałby, który z nich był autorem słynnego przeboju „Tu vuo'fa l'americano".

Za to w nocy cmentarz pulsuje życiem podziemnym i wcale głośnym. Kiedy o godzinie 18 portier zamknie żelazne drzwi, przez dwie godziny, godzinę, nic szczególnego się tutaj nie dzieje. Pracownicy sprzątają jeszcze aleje, sprawdzają, czy ktoś nie został wewnątrz cmentarza, ostatni autobus odjeżdża z pętli, która mieści się na samym cmentarzu, chłopcy, którzy sprzedają kwiaty tuż przed głównym wejściem, chowają w pośpiechu towar do małych vanów i ciężarówek.

Co ciekawe, cały ten florystyczny biznes opanowany jest (prawdopodobnie) przez 'ndranghetę. W kwietniu 2019 roku policja wsadziła za kratki paru bossów, którzy przyznali, „że kto wie?", „może tak jest?", ale do tej pory nic więcej nie powiedzieli, zatem wszystko pozostaje w sferze niedopowiedzeń.

Bez żadnych niedopowiedzeń wygląda sytuacja na samym cmentarzu opanowanym przez Kalabryjczyków, Tunezyjczyków i Egipcjan, którzy w godzinach wieczornych organizują tutaj wielki market z narkotykami. Otóż, po godzinie 20, na pustych ulicach cmentarnych i placykach zbierają się dziwni mężczyźni, którzy kładą pod drzewami i krzakami małe białe zawiniątka. Po jakimś czasie podchodzą do nich normalnie ubrani młodzi ludzie, którzy wciskają im w ręce banknoty, a spod krzaków biorą to, za co zapłacili. Tak wygląda handel narkotykami na cmentarzu Prima Porta.

Handlarze, doskonale wiedząc, że są obserwowani przez policyjnych agentów, wymyślili system doskonały: biorą „pożyczki" od znajomych, a to, że ci znajdują potem kokainę albo amfetaminę pod drzewami, to nie ich sprawa.

Na ulicy prowadzącej na cmentarz to samo. Okolice nekropolii, w weekendy zwłaszcza, to prawdziwy ul. Handlarze stoją co 100 metrów. – Oni niczym się nie przejmują, mają torby pełne dragów, bezczelnie zatrzymują jadących, oferując swój towar jak ziemniaki albo winogrona – mówi mi jeden z kierowców ATAC (stołecznego przedsiębiorstwa komunikacyjnego). „Stoją tak godzinami, policja nic nie robi, interes kwitnie" – relacjonował sprawę rzymski dziennik „Il Messaggero".

Gazety co prawda pełne są doniesień o aresztowaniach handlarzy, ale efektów nie widać.

***

Mafia działająca w tych okolicach jest świeża i zmonadyzowana. Część interesów należy do wspomnianych Kalabryjczyków, część jednak do przybyszów z Magrebu. Towar sprzedają też Nigeryjczycy, ale i Włosi, głównie z Abruzji. Wszyscy po jakimś czasie lądują w więzieniach, policji jednak do tej pory nie udało się uzyskać żadnych, ale to żadnych cennych danych o strukturach organizacji ani o ich szefach, bo żołnierze przykładnie milczą.

Nawet przeprowadzona na szeroką skalę operacja „Faraon", której „odpryski" obserwowałem, siedząc na placu przed Ponte Milvio, prawie nic nie dała. W porze obiadowej w ciągu zaledwie 10 minut przez ulicę przetoczyła się kawalkada kilkudziesięciu furgonetek i wozów karabinierów i policji. Rzecz jasna, znowu do więzienia powędrowało kilkunastu handlarzy. Znowu na kilka dni okolice cmentarza po zamknięciu naprawdę opustoszały, niemniej jednak szefowie nadal są na wolności.

Przy okazji pojawiły się nowe wiadomości świadczące o tym, jak pomysłowi są gangsterzy. Otóż na cmentarzu wokół grobów, w miejscach, gdzie działają, rozciągali bardzo cienkie druty kolczaste. Kolor drutów zlewał się w ciemnościach z kolorem nagrobków i ziemi, i stróże prawa w pogoni za handlarzami, często lądowali na ziemi, tymczasem bandyci uciekali. I tak uciekają, do dzisiaj.

Piotr Kępiński, krytyk literacki, eseista, poeta.

W zeszłym roku ukazała się jego książka „Po Rzymie. Szkice włoskie" (Forma). Mieszka w Rzymie

Plus Minus
„Lipowo: Kto zabił?”: Karta siekiery na ręku
Materiał Promocyjny
Przed wyjazdem na upragniony wypoczynek
Plus Minus
„Cykle”: Ćwiczenia z paradoksów
Plus Minus
Gość "Plusa Minusa" poleca. Justyna Pronobis-Szczylik: Odkrywanie sensu życia
Plus Minus
Brat esesman, matka folksdojczka i agent SB
Plus Minus
Szachy wróciły do domu