Jest to jedna z tych myśli, które nachodzą człowieka zawsze, gdy pociąg rusza z peronu. Czy przed wyjściem z domu wyłączyłem gaz pod dzbankiem? A może ogień zajmuje właśnie kolejne pomieszczenia? Czy będę miał dokąd wrócić? To może być niedokręcona woda zamieniająca się w strumienie Niagary zalewające właśnie sąsiadów z dołu. Albo portfel, który spokojnie leży na szafce przy drzwiach wejściowych zamiast znajdować się w kieszeni kurtki. A tak w ogóle, czy to na pewno jest mój pociąg?
Myśli o czymś, co zginęło w szumie wcześniejszej szarpaniny. Drobiazgu, niedostrzegalnym prawie szczególe, który teraz – przegapiony, stracony, zaniedbany – zaczyna urastać do rangi dramatu. Bo pociąg już odjechał.
Czytaj więcej
Wyleczyć się z dorosłości, wygnać ją z siebie jak chorobę. Mądrość tego świata, życiową roztropność trzymać na uwięzi, jak każdą inną żądzę ciała.
To jest też bardzo marcowa myśl. Nachodziła mnie często w ostatnich dniach, kiedy w powietrzu czuć już było wiosnę, ale nigdzie prawie nie było jej jeszcze widać. Myśl towarzysząca przyglądaniu się suchym, nagim jak szkielety gałęziom drzew. Pociąg wiosny (i wywołane nim wszystkie pozostałe pociągi natury) za moment ruszy. I wtedy się okaże, wyjdzie na jaw – śpią czy jednak umarły? Zazielenią się czy pozostaną już na zawsze suche? Ale teraz, kiedy nie można jeszcze ich od siebie odróżnić – gdy one same jeszcze nie wiedzą, w środku których tętnią soki, tli się życie, jakie za moment wybuchnie: właśnie teraz, powinny być nam szczególnie bliskie. Podczas tej szarpaniny przedwiośnia, kiedy tyle trzeba sprawdzić – czy obok nie postawiono jakiegoś zabierającego światło słoneczne wieżowca? Albo czy nie wyrósł mi pod bokiem jakiś ekspansywny rywal, zabierając przynależną mi porcję gleby i wilgoci? I tylko jednego nie można być pewnym: czy jest we mnie życie, któremu cała ta zapobiegliwość miałaby służyć?