Jan Maciejewski: Ofiara losu, ofiara łaski

Świętość jest chorobą, której objawy należy pogłębić. Kalectwem, doskonalonym z pasją. Powiewem błazeństwa, popisem niezdarności.

Publikacja: 09.08.2024 17:00

Jan Maciejewski: Ofiara losu, ofiara łaski

Foto: Fotorzepa/ Robert Gardziński

Są takie potknięcia, które po pewnym czasie zaczynają niepokoić. Przestajemy współczuć biednemu nieudacznikowi; zamiast tego z każdą chwilą zaczynamy się go coraz bardziej obawiać. Co jeśli to taniec, a problem jest ze mną, bo nie słyszę muzyki? Myślę, że taka myśl musiała przyjść choć raz do głowy każdemu, kto w swoim życiu otarł się o jakiegoś świętego. Że to stąd ta irytacja, którą zazwyczaj wzbudzają u swoich współplemieńców; złość podpalająca stosy i rzucająca kamienie. Świętość dla postronnego obserwatora jest w pierwszej kolejności odmianą dziwactwa. Niepokojąco pociągającej niezdarności.

Czytaj więcej

Jan Maciejewski: Posłuchaj, Beatrycze

Tak jak telewizje puszczają w wakacje powtórki seriali, jest to też czas wracania do sprawdzonych lektur. W końcu hamak nie jest miejscem, w którym chciałoby się rozczarować czytaną książką. Lenistwo jest narzędziem najostrzejszej selekcji. W tym przypadku przeszedł ją tylko Evelyn Waugh i jego „Powrót do Brideshead”. Jeden z bohaterów tej powieści jest najbardziej tragiczną odmianą postaci: niespełnionym świętym. Podlega innemu rodzajowi grawitacji od tego, które rządzi ruchami wszystkich pozostałych. Jest ślepo posłuszny najdziwaczniejszym, odczuwanym wyłącznie przez samego siebie żądaniom. Żyje wśród ludzi, ale każdym swoim gestem, słowem, rysem twarzy wystawia im rachunek własnej obcości. Jednych to uwodzi, innych odstręcza. Ale ani pierwsza, ani druga grupa nie jest adresatem całego tego dziwactwa. Istnieje ono, odbywa się samo dla siebie. I na tym polega wielka tragedia tej postaci. Uzależnia się ona od alkoholu, bo tylko on wypełnia pustkę po upojeniu, którego źródła nie potrafi odkryć i bez którego zarazem życie wydaje się całkowicie nie do przyjęcia.

Ta negatywna, odwrócona hagiografia jest przekonująca dużo bardziej od wszystkich żywotów świętych razem wziętych. Bo każdy z nich z osobna ma w sobie posmak prześwietlonej kliszy. 

Ta negatywna, odwrócona hagiografia jest przekonująca dużo bardziej od wszystkich żywotów świętych razem wziętych. Bo każdy z nich z osobna ma w sobie posmak prześwietlonej kliszy. Za dużo w nich blasku, ludzki wzrok przestaje sobie z nim radzić. Momentami mają one w sobie (niech to porównanie zostanie mi wybaczone) coś socrealistycznego. Jakieś współzawodnictwo w przodownictwie dobroci; tysiąc procent normy doskonałości. To coś, co można przeżyć – żyjąc przy tym bardziej niż w jakichkolwiek innych okolicznościach, to pewne. Ale z całym szacunkiem, słuchać ani czytać się o tym nie da. To jakby sprowadzić romanse do opisu rodzinnej sielanki; powieści przygodowe do wyceny rynkowej wartości odkrytego skarbu. Jakby nic się tam nie ważyło, wszystko od początku było pewne i ustalone; nie było żadnej katastrofy, z której cudem tylko udało się uratować. Mroku niezasługującego na rozświetlające go ni stąd, ni zowąd światło.

Czytaj więcej

Jan Maciejewski: Zdechł pies z godnością

Naprawdę szczerze byłbym w stanie prosić o wstawiennictwo tylko takiego świętego jak Sebastian Flyte z powieści Evelyna Waugha. Czyja świętość rozegrała się, jeśli już, to po kryjomu. W najcichszym zakątku jego umęczonej duszy, pod koniec długiego biegu, będącego nie pogonią za bożą łaską, ale ucieczką przed nią. Ale w ten czy inny sposób jego życie wypełniło ten podstawowy warunek – zostało przez łaskę miłosiernego Boga zdeterminowanym. Stało się anarchicznym szaleństwem, błazenadą i porażką w oczach świata: dokładnie więc takim komunikatem, jakim świętość być powinna. Wytrącała z rytmu, wnosiła powiew jakiegoś innego powietrza w życie wszystkich, o których się otarła. Że nie miał on w sobie zbyt wiele z zapachu i konsystencji kadzidła? Trudno, tak było widać trzeba. Taki był charyzmat tej akurat ofiary łaski. Bo przecież nie jest ona żadną supermocą (to jeszcze jeden, fatalny trop hagiografii czyniącej ze świętych katolickich Avengersów); prędzej supersłabością. Chorobą, której objawy należy pogłębić. Kalectwem, doskonalonym z pasją. Powiewem błazeństwa, popisem niezdarności.

Są takie potknięcia, które po pewnym czasie zaczynają niepokoić. Przestajemy współczuć biednemu nieudacznikowi; zamiast tego z każdą chwilą zaczynamy się go coraz bardziej obawiać. Co jeśli to taniec, a problem jest ze mną, bo nie słyszę muzyki? Myślę, że taka myśl musiała przyjść choć raz do głowy każdemu, kto w swoim życiu otarł się o jakiegoś świętego. Że to stąd ta irytacja, którą zazwyczaj wzbudzają u swoich współplemieńców; złość podpalająca stosy i rzucająca kamienie. Świętość dla postronnego obserwatora jest w pierwszej kolejności odmianą dziwactwa. Niepokojąco pociągającej niezdarności.

Pozostało 86% artykułu
2 / 3
artykułów
Czytaj dalej. Subskrybuj
Plus Minus
Liga mistrzów zarabiania
Plus Minus
Jack Lohman: W muzeum modlono się przed ołtarzem
Plus Minus
Irena Lasota: Nokaut koni
Plus Minus
Mariusz Cieślik: Wszyscy jesteśmy wyjątkowi
Materiał Promocyjny
Zarządzenie flotą może być przyjemnością
Plus Minus
Przydałaby się czystka