Hegemon, ratując się za wszelką cenę, postawił wszystko na kartę porozumienia z Ankarą. Tymczasem skuteczne rozwiązanie znalazły małe państwa. Austria i kraje bałkańskie pod koniec lutego tego roku uzgodniły, że zamkną przed imigrantami najpopularniejszą, wiodąca przez zachodnie Bałkany, drogę do Europy Środkowej. To porozumienie, zawarte bez udziału instytucji unijnych, spotkało się z krytyką Berlina.
Tyle tylko, że na razie jest ono skuteczne. To dzięki niemu, a nie układom z Turcją, do Niemiec przybywa obecnie kilkaset, a nie jak pod koniec ubiegłego roku kilkanaście tysięcy, osób dziennie. Jest ono dowodem, że państwa europejskie, jeśli ich przywódcy mają polityczną wolę, są w stanie kontrolować własne granice. Nie przypadkiem prawie w ogóle nie mówi się o roli tego porozumieniu, bo jest ono wstydliwym potwierdzeniem fałszywości założeń niemieckiej polityki migracyjnej.
Te trzy przykłady w oczywisty sposób dowodzą, że Niemcy oblały egzamin z europejskiego przywództwa. Przede wszystkim dlatego, że zabrakło im odwagi, by leczyć przyczyny, a nie objawy plag trapiących nasz kontynent.
Miejsce w lamusie
RFN jest raczej hegemonem na wyrost, a nie – mimo woli. Trzeba pamiętać, że nie posiada jednego z zasobów koniecznych do sprawowania władzy hegemonicznej: odpowiedniej siły militarnej. Na dodatek jej społeczeństwo nie akceptuje użycia Bundeswehry za granicą ze względu na swój pacyfizm, ukształtowany przez antymilitarystyczną pedagogikę wstydu.
Niemcom zdawało się, że odgrywają mocarstwowo-hegemoniczną rolę za sprawą zasobów gospodarczych (słynna „dyplomacja książeczki czekowej") oraz tzw. miękkiej siły, czyli atrakcyjności wizerunkowej. Agresja Rosji na Ukrainę w całej pełni ujawniła strukturalną słabość niemieckiej mocarstwowości i nieodzowność obecności na naszym kontynencie jedynego realnego hegemona – Stanów Zjednoczonych.
Partnerzy godzili się na przywództwo Niemiec do czasu, gdy dawali sobie radę z wyzwaniami stojącymi przed Europejczykami. To właśnie skuteczność, a nie siła, legitymizowała przywództwo Niemiec. Kolejne porażki pokazały, że przywódca jest nagi.
Przegrana hegemona to także fiasko jego strategicznych planów stworzenia federacyjnego państwa europejskiego. Kompromis zawarty w 2007 na szczycie w Lizbonie miał być tylko początkiem kolejnych zmian instytucjonalnych. Kryzysy zdjęły jednak reformy z bieżącej agendy politycznej Unii.
Nikt w Europie nie miał głowy do pogłębiania integracji politycznej, gdy zaczęła się walić strefa euro, a Putin rozpoczął wojnę w kraju graniczącym z Unią. Niemiecka polityka obliczona jest jednak na długi dystans. Berlin miał nadzieję rozpocząć przekształcanie UE w dogodnym momencie. Dlatego kanclerz Merkel cały czas sygnalizowała gotowość do zmian, używając hasła „Więcej Europy!".
Nie zauważyła jednak, że czasy się zmieniły. Zasada „Berlin locuta, causa finita" przestała obowiązywać. Państwa unijne zakwestionowały bowiem paradygmat, zgodnie z którym regres w procesie pogłębiania integracji nie jest możliwy. Jakikolwiek krok w tył miał zagrażać istnieniu UE i prowadzić do wojny w Europie. W ten sposób doktryna nakazywała interpretować art. 1 traktatu o UE, który głosi, że wyznacza on „nowy etap w procesie tworzenia coraz ściślejszego związku między narodami Europy". Zgodnie z nim droga do europejskiej federacji miała być drogą jednokierunkową.
Dogmat coraz ściślejszego związku był nienaruszalny jeszcze rok temu, w trakcie negocjowania kolejnego programu pomocowego dla Grecji. Angela Merkel nie chciała zrobić kroku w tył i odrzuciła możliwość wyjścia Aten ze strefy euro.
Wiarę w dogmat nieodwracalności integracji podważyła nieskuteczność Brukseli w rozwiązywaniu kolejnych kryzysów. Dlatego państwa unijne poświęciły go w trakcie negocjowania porozumienia na temat warunków pozostania Wielkiej Brytanii w UE. W jego pierwszej wersji znalazł się zapis, że „coraz ściślejszy związek" nie określa celu „integracji politycznej".
Potem został on zeń co prawda skreślony, ale pozostawiono w nim przyzwolenie na zrobienie kroku w tył, czyli na odebranie Unii kompetencji i zwrócenie ich państwom członkowskim. A to oznacza prawdziwą rewolucję w rozumieniu procesów integracyjnych, a więc koniec wiary w to, że integracja europejska zmierza tylko do jednego celu – europejskiego państwa federalnego. Tym samym wielkie niemieckie projekty integracyjne formułowane przez Wolfganga Schäublego, Karla Lamersa i Joschkę Fischera znalazły swoje miejsce w lamusie historii.
Wiele wskazuje na to, że eurodogmatyzm wyrażony w haśle „Więcej Europy!" był jedną z podstawowych przyczyn nieskuteczności przedsięwzięć antykryzysowych. Nie pozwalał bowiem na wybór elastycznych strategii reagowania.
Być może jednak diagnoza poszukująca przyczyn krachu projektu federalistycznego w błędach polityków jest zbytnim uproszczeniem. Być może problem tkwi także w samej naturze rzeczywistości, a nie tylko w nieudolności niedoszłego hegemona.
Neośredniowieczne imperium
Profesor Jan Zielonka z Oksfordu w dwóch książkach: „Europa jako imperium" (2007) i „Koniec Unii Europejskiej?" (2014), przedstawił nowy niedogmatyczny paradygmat integracji europejskiej. UE, według niego, nie stanie się w przyszłości państwem federacyjnym, ponieważ czas scentralizowanego, hierarchicznego, suwerennego państwa już minął. Po prostu żyjemy w innej rzeczywistości.
Unia Europejska, jaką znamy, właśnie dokonuje swojego żywota. Procesy integracyjne zmierzają w innym kierunku – neośredniowiecznego imperium. Jego istotą są „nakładające się organy władzy, podzielona suwerenność, zróżnicowane układy instytucjonalne, wielość tożsamości (...) nieostre granice z szerokimi możliwościami wjazdu i wyjazdu (...) redystrybucja oparta na odmiennych rodzajach solidarności różnych sieci międzynarodowych". Przyszłością nie jest więc europejskie superpaństwo, ale heterogeniczne, hybrydowe imperium.
Nie miejmy złudzeń, w tej nowej strukturze politycy niemieccy nadal będą odgrywać główne role. Kwestią otwartą pozostaje jednak, czy zdobędą przywództwo w neośredniowiecznym imperium. Aby to osiągnąć, musieliby, według Zielonki, zmienić diametralnie swoją politykę i dostosować ją do nowej europejskiej rzeczywistości.
Niemieccy politycy „nie do końca pojęli, że przywództwo zawsze wiąże się z ofiarami – a nie tylko z przywilejami. (...) Czyli nie w pełni rozumieją, że władzy towarzyszy odpowiedzialność. Niemiecka władza jest niezbędna po to, by uczynić Europę zamożną – ale trzeba ją sprawować w porozumieniu z pozostałymi Europejczykami, dla dobra całego kontynentu. W przeciwnym razie Niemcy nie będą w stanie przewodzić europejskiej reintegracji. Odkąd rozpoczął się kryzys, Berlin działa z myślą o własnym – a nie europejskim – społeczeństwie, przedstawiając swą politykę jako słuszną, a polityki innych państw jako błędne. Większość Europejczyków nie ma ochoty wysłuchiwać niemieckich lekcji moralności: chcą wiedzieć, że Niemcy pomagają Europie wyjść z kryzysu, za który ponoszą część odpowiedzialności".
Jeśli profesor Zielonka ma rację, to niemiecki projekt powołania europejskiego państwa federalnego był kolejną oświeconą utopią. A więc skutkiem pychy ludzkiego intelektu, który ma w zwyczaju z pogardą odnosić się do przyziemnej rzeczywistości.
PLUS MINUS
Prenumerata sobotniego wydania „Rzeczpospolitej”:
prenumerata.rp.pl/plusminus
tel. 800 12 01 95