Wojciech Kudyba: Jarmark Dzieciątka Jezus w Ingolstadt

Zegar na ratuszowej wieży wybił dwudziestą pierwszą, a my nadal nie wiedzieliśmy, co mogłaby nam powiedzieć gipsowa figurka dziecka położona w krowim żłobie. Czy to, że ekologiczny i oszczędny styl życia jest korzystny dla planety? A może to, że biedni rolnicy są bardziej uprzejmi i uczciwi niż bogaci? Może mówiła, że trzeba trzymać się prosto i zawsze podążać za marzeniami?

Aktualizacja: 26.12.2017 18:37 Publikacja: 26.12.2017 00:01

Wojciech Kudyba: Jarmark Dzieciątka Jezus w Ingolstadt

Foto: Rzeczpospolita, Mirosław Owczarek

Pod koniec listopada, kiedy ze wszystkich stron otacza nas noc, z coraz większym trudem sprawujemy kontrolę nad naszym praktycznym rozumem i muszę to przyznać nawet ja, Karol Tracz, mieszkaniec domu starców przy Grubenstrasse 25. Do tej pory ów rozum wydawał się trzeźwy, ale od kilku dni bardziej przypomina poetę niż inżyniera produkcji. Inaczej niż w lecie, budzimy się bowiem teraz w ciemnościach i nasze wynalazki nie są w stanie do końca rozproszyć cieni, które snują się pomiędzy krzesłami, szamoczą we włosach, chowają za szafką na buty. Zawodna okazuje się przede wszystkim żarówka. Heinrich Göbel – który pierwszy wpadł na pomysł, żeby w próżniowej flaszce zapalić włókno bambusa – patrzy na nas z niepokojem. Jeszcze niedawno, gdy mozolnie udoskonalaliśmy jej blask – stopniowo wymieniając poszczególne materiały i poprawiając parametry – surowe rysy jego sokratejskiego profilu zdawały się wyrażać umiarkowane zadowolenie i powściągliwą satysfakcję. Dziś jednak jest inaczej. Dziś wydłużona zmęczeniem twarz Heinricha Göbla – tak pięknie uchwycona przez reportera „Zachodniego Elektryka" – wyraża troskę. Heinrich Göbel wolno unosi brwi, ponieważ – mimo wyraźnego oświecenia – wstajemy z łóżek coraz bardziej niepewnie, a ślady naszych kroków w stronę toalety przypominają schemat porzuconej kiedyś partii szachów.

Jego podkrążone oczy stopniowo stają się okrągłe, gdyż właśnie wtedy, pod koniec listopada rozsądek – który kazał nam dotąd z niezmienną energią, a przynajmniej z wytrwałą cierpliwością rzucać się w wir cywilizacyjnych zadań – zawodzi. Zanim zacznie się trzeci tydzień miesiąca, Heinrich Göbel z przerażeniem zauważy, że czas pracy niepostrzeżenie wymyka się spod kurateli naszego umysłu i niemal każdego dnia w najmniej odpowiednim momencie nasi przełożeni są w stanie przyłapać nas na marzeniach przy oknie. Nie są to zresztą dni w pełnym tego słowa znaczeniu. Poprzecierane ciemnością, ledwie przypominają swe wzorcowe wersje z lipca i sierpnia. Materiał, z jakiego są zrobione, już na pierwszy rzut oka wygląda na nędzny surogat letnich oryginałów, jakby wymknął się tak pilnym dotąd służbom granicznym i skrupulatnym kontrolerom jakości. Kolor – jakim starano się nasycić owe podrabiane odcinki dzienne – nie ma przecież połysku i głębi: jest rozwodniony, matowy i szorstki. Kiedy wstają, by około dziewiątej przeciągnąć się leniwie po mieście, ich światło bywa tak płytkie, że nawet najlepsze dzielnice tracą połowę swego zwykłego blasku. Czy szliście wtedy z podniesioną głową przez plac katedralny w stronę biblioteki, czy raczej skuleni od zimna przemykaliście po jego obrzeżach, spragnieni filiżanki gorącej czekolady ze skórką pomarańczy?

* * *

No właśnie... Nic więc dziwnego, że w takie dni nasz praktyczny rozum chowa się w nieznanej głębi, zaszywa w mrocznych i odległych zakamarkach ciała, a jego miejsce zajmuje nieokiełznana i poetyczna wyobraźnia. Ach, marzenia! Do tej pory skromne i powściągliwe, ściągnięte gorsetami, zapięte pod szyję – marzenia Heinricha Göbla, siwowłose marzenia ograniczone krzaczastymi brwiami i zaciśniętym podbródkiem – czy to naprawdę one przepoczwarzają się w marzenia-motyle, marzenia-latające-dywany, marzenia-pałace-wschodu? Ich korzenny zapach z dnia na dzień staje się coraz bardziej metaforyczny i wieloznaczny, jakby skrywał rzeczywistość, której nie da się ująć w gramatyczne reguły. Jej fundamentem wciąż wydaje się cynamon, solidnie zbrojony długimi laskami wanilii. Tam jednak, gdzie do tej pory wyczuwaliśmy jedynie chropowatą powierzchnię imbiru, dziś niemal na naszych oczach wznoszą się kolejne anyżowe piętra, słupy szafranu i łagodne łuki kardamonu. Ich splot, wzmacniany w spojeniach goździkami oraz gałkami muszkatu, zdolny jest teraz unosić wysokie wieże kurkumy. Tak, wiemy to na pewno: w ich strzelistych oknach raz po raz pojawia się uwięziona czarnuszka, w komnatach płacze porzucona kozieradka, a w lochu śpiewa konająca czubryca. Szach, który je pojmał, nie zazna spokoju. Będziemy tropić go wyobraźnią przez wiele dni, aż odkryjemy w zaułku Lambertgasse, w niepozornym sklepiku o tajemniczej i wiele mówiącej nazwie Marco Polo. Podążymy za nim w głębokich ciemnościach, by odkryć we śnie, jak sprytnie wchodzi w ciało sprzedawcy, Jurgena Lambacha, jak kryje się w jego na pozór uprzejmych zachętach do łagodnej medytacji nad szczyptą rzymskiego kminu, jak kamufluje w skrupulatnym wydawaniu reszty z pięćdziesięciu euro.

Ach, marzenia! Kto by przypuszczał, że tak łatwo im ulegniemy: że nie stawią im oporu ani przedstawiciele landesratu, ani zwołana pospiesznie rada gminy. Kto mógł przewidzieć, że nie powstrzyma ich płomienne przemówienie burmistrza oraz postępowa rezolucja CDU; że nie pochwycą ich ani czarni ochroniarze z galerii, ani strażacy w cytrynowych hełmach marki Dräger. Jeszcze w październiku – gdy naszym przechadzkom towarzyszyła cierpka woń jarzębiny – nie przypuszczaliśmy, że za kilka tygodni poddamy się im nieomal bez walki.

Jeszcze w chłodny dzień Allerheiligen dzielnie powstrzymywaliśmy napór kłębiących się baśniowych obrazów, choć przecież właśnie wtedy kuzynka Heidi przywiozła z Kempten struclę wszystkich świętych, której okruchy prowadziły wprost pod podłogę, w labirynty mysich korytarzy i zimowe rezydencje mrówek faraona. Obrazy te, choć gęste, osłaniane puklerzem chryzantem i zielonych wieńców, nawet po zmierzchu nie były wówczas w stanie dotrzeć do śródmieścia, natrafiając na silny opór służb parkingowych uzbrojonych w przenośne kasy fiskalne. Jeszcze w dzień zaduszny byliśmy w stanie odpowiedzieć cmentarnym ogniem na ich szturm na zawsze niepewne przedmieście pełne emigrantów i studentów. Jeszcze tydzień później, gdy pierwszy śnieg osiadł na skroniach ratusza, nie mogły ustalić swych szyków w głównych arteriach kamiennego organizmu gminy, ani też osadzić swego reprezentacyjnego korpusu przed katedrą.

Mimo to ich zwycięstwo nad miastem było nieuniknione. Choć nie zdawaliśmy sobie z tego sprawy, w głębi duszy czekaliśmy bowiem na ich efektowny tryumf. W coraz gęstszych ciemnościach potajemnie paktowaliśmy z ich emisariuszami, przekazując im wiadomości o słabych punktach miejskiego planu. Co więcej: w nocnych widzeniach, podciągając nasze kolana niemal pod brodę, staraliśmy się nadwątlić logikę ulic i placów, otworzyć zapomniane przejście przez barbakan. Stopniowo w sposób coraz bardziej jawny otwieraliśmy im drogę – jakby to właśnie one, a nie zasady rozumowania miały nam dać wolność, jakby to one były zwiastunem świata, którego pragniemy. Dzień kapitulacji naszych pragmatycznych i rozsądnych władz wydał się nam historyczną koniecznością i kolejnym etapem nieubłaganego pochodu ducha dziejów. Korzystając z procedur znanych już w innych krajach, niemal od razu ogłosiliśmy go dniem zwycięstwa. Jak już wspomniałem, w środę 25 listopada rząd nad naszym miastem objęły marzenia.

Tak jak należało przypuszczać, ich główny obóz znajduje się wokół siedziby władzy i jest otoczony gęstym kordonem policjantów z błyszczącymi walterami w kaburach. Nie było też dla nas zaskoczeniem, że nie dostrzegliśmy go za dnia – gdy nawet słabe światło jest w stanie pokrzepić świadomość – lecz tuż po 16.45, kiedy w mroku słabnie wola, a do głosu dochodzi to, co w nas wstydliwie ukryte i niejawne światu. Według Manfreda Puppke, który we wrześniu objął katedrę psychiatrii naszego uniwersytetu, są one bowiem emanacją zbiorowej podświadomości. W swym wieczornym wykładzie dla przedstawicieli Towarzystwa Poszerzonego Samopoczucia ów uczony mąż w obrazowy sposób przedstawił je jako grzybnię, której nitkowate odrośla czerpią swe soki z pieśni Nibelungów, ludowych opowieści – pieczołowicie zredagowanych przez Jakoba i Wilhelma Grimmów – oraz Biblii Marcina Lutra. Grzybnia ta, ukryta przez długie miesiące w leśnym runie naszych codziennych zatrudnień, właśnie teraz, gdy noce pełne są zimnego deszczu, zaczyna pęcznieć i nieoczekiwanie wydostaje się na powierzchnię, przybierając postać lśniących, wielobarwnych owocników. Sucha i nitkowata pomiędzy marcem i październikiem, korzysta teraz z wilgoci, z naszej skłonności do katarów i melancholii, przygotowując eksplozję o nieznanej wcześniej sile i niespotykanym zasięgu. Zdaniem doktora Puppke energia, jaka towarzyszy wybuchowi, jest bowiem tak duża, że owe nieuświadomione treści, natrafiając na sprzyjający im kontekst świątecznych przygotowań, w swych gwałtownych ewokacjach omijają wszelkie pośrednie stany skupienia. Już po kilkunastu minutach osiągają trzeci wymiar, a w ciągu godziny ostatecznie materializują się i nabierają kształtu w tajemniczym prostokącie, jaki wyznaczają Wassergasse, Am Markt, Friedrichstrasse oraz Domplatz.

* * *

Poszedłem tam wczoraj o dziewiętnastej trzydzieści pięć. Godzinę tę zapamiętałem dokładnie, ponieważ o osiemnastej trzydzieści zwykłem chodzić do jadalni, by spożyć wieczorny posiłek w towarzystwie Dory Bristen. Posiłek ten trwa czterdzieści minut. Rozmawiamy zwykle o pogodzie oraz moim polskim pochodzeniu, w tym celu zawsze mam przygotowane kilka gotowych karteczek, które Dora czyta z niemałym rozbawieniem. Piętnaście minut zajmuje mi żegnanie się z przyjaciółką, podnoszenie się z krzesła, zakładanie palta i branie parasola, a dziesięć wychodzenie. O osiemnastej trzydzieści pięć zamknąłem zatem za sobą frontowe drzwi domu starców, którego ponury masyw rozciąga się, jak zdążyłem już chyba nadmienić, przy Grubenstrasse 75.

O dziewiętnastej czterdzieści siedem, przechodząc przez ulicę na pasach, wytyczających drogę do magla Lory Hirsler, z pewnym pomieszaniem odkryłem jednak, że znajduję się na końcu długiego i powolnego orszaku złożonego z niemal wszystkich mieszkańców naszego domu. Jego czoło było o tej godzinie przy budynku dawnego kina Paradiso, w którym obecnie znajduje się burdel, rozciągnięty środek przesuwał się właśnie obok warsztatu młodego Klugera, a tył wlókł się niemiłosiernie wzdłuż przedszkola Wesołe Skrzaty. Mógłbym dodać, że stary Kluger podobno od roku nie wstaje z łóżka, ale to zdaje się nie dotyczy tej sprawy.

Od razu chciałbym też podkreślić, że w dzień wychodzę rzadko. Mój niedosłuch jest na tyle silny, że w sytuacjach stresowych miewam kłopoty komunikacyjne, bywam pokazywany palcami, prawdopodobnie staję się również obiektem niewybrednych żartów. Choć to paradoksalne, noc dodaje mi odwagi. Muszę przyznać, że przynajmniej dwa razy w tygodniu można mnie spotkać późną porą w piwiarni przy uniwersytecie, w soboty chodzę zaś na wieczorne koncerty, ponieważ sam wygląd orkiestry i wibracje powietrza, jakimi wypełniona jest sala, sprawiają mi niewymowną przyjemność. Powinienem też chyba zaznaczyć, że dzięki Bogu poruszam się jeszcze dość sprawnie, co w sercach niektórych mieszkańców domu starców wzbudza zazdrość i rodzaj tajonej pretensji do losu – zwłaszcza w karnawale, gdy dyrekcja urządza nam bal dobroczynny, którego dochód przeznaczony jest na odbudowę Aleppo.

Wszystko to powinno dostatecznie jasno wytłumaczyć fakt, że o dziewiętnastej piętnaście byłem już w awangardzie orszaku, skłonny do tego, by wraz z innymi intonować pieśń „Veni, veni Emmanuel", choć słyszę niewiele i muszę w dużej mierze polegać na tych dźwiękach, które docierały do mnie dawniej.

Pamiętam więc dokładnie, że kiedy dochodziliśmy do świateł przy Königsallee, obejrzałem się i nie bez radosnego zdumienia spostrzegłem, iż nasza wydłużona kolumna porusza się w niejakim porządku. Na jej szczycie – tak mi się przynajmniej zdawało – panował świąteczny spokój, a z tyłu skupione oczekiwanie. Obwód środkowej części stanowili bowiem chodzący o kulach, a jej część właściwą ci, którzy popychają przed sobą balkonik – najwolniejsi, ale też najbardziej zacięci i wytrwali. W pewnej odległości za nimi, niby zaopatrzenie dla wojska, dzwoniąc i stukając, ciągnął natomiast tabor wózków. Zatroskane praktykantki pedagogiki geriatrycznej wiozły niechodzących, raz po raz poprawiając pledy, które osuwały się na chodnik, zmieniając nasze ślady na jego zakurzonej powierzchni w długie pociągnięcia pędzla.

* * *

Muszę przyznać, że obraz, który w ten sposób powstawał, wydał mi się podobny do czegoś, co widziałem wcześniej. Mam na myśli „Krucjatę starców" Nikolasa Altmanna, którą mogłem podziwiać w czasie naszej ubiegłorocznej wycieczki do Drezna i Wrocławia. Pamiętam, jakby to było wczoraj: grupa już dawno oddaliła się z przewodnikiem, a ja nie byłem w stanie zrobić nawet kroku, czując się zobowiązany do tego, by przesłanie dzieła wybrzmiało przede mną do końca. Ascetyczna gama barwna tego niezwykłego przedstawienia – oparta na sinawych szarościach i przełamanych brązach – niezwykle sugestywnie oddaje bowiem bezbarwną jednostajność jesieni życia. Z nieruchomą monotonią kolorów zdają się co prawda kontrastować zróżnicowana faktura i groteskowy charakter postaci, dramatyczna kompozycja sceny wcale nie służy jednak budowaniu sugestii wędrówki. Wręcz przeciwnie: dziwne figury, jakie namalował Altmann, wydają się rozrzucone w przestrzeni niedającej poczucia kierunku i celu. Ich ruch – tajemniczy, jakby somnambuliczny – jest pozorny. Nie myśli się, patrząc na obraz, że ci ludzie idą. Ma się raczej wrażenie, że się kręcą.

Szczególnie głęboki ślad wyżłobiły w mojej pamięci ich eksponowane bielą i ochrą półnagie ciała, pochwycone w pozach pokracznych i krzywych. To one zajmują cały pierwszy plan, promieniują siną bladością w głąb tła, rozjaśniają swym ponurym światłem kikuty drzew i ogołoconą łąkę na wzgórzu. Ta pusta plama, kładąc się diagonalą przez połowę kadru, każe myśleć, że malarz chwyta nie tylko to, co jest, ale także, a nawet przede wszystkim to, czego nie ma; sugeruje, że jego zamiarem jest namalowanie braku. O jaki jednak brak mogło chodzić? Czy ich artretyczne, chude ręce, opuchnięte kostki, wykrzywione grymasem twarze miały wyrażać ubywanie życia, stopniową przemianę codziennej krzątaniny w taniec śmierci? Tak na początku myślałem, ale gesty postaci stanowczo przeczą takiej hipotezie. Wyrażają one coś przeciwnego: gwałtowną chęć zatrzymania życia, kurczowe chwytanie się go, chęć przytrzymania go za wszelką cenę! Tym czego brakuje postaciom Altmanna nie jest życie. Odkryłem to – nie bez konsternacji – po dłuższej chwili: namalowanym przez niego ludziom brakuje duszy.

W obraz, przed którym się znajdowałem, została więc wpisana myśl przeciwna tej, która przyświecała barkowym mistrzom portretu. Jeśli oni starali się namalować duchową głębię swych modeli, Altmann mierzy się z nie mniej ambitnym zadaniem malarskim: próbuje przestawić oblicze tych, którzy jej nie mają. Jego postacie zdają się żyć jedynie życiem ciała, które, coraz bardziej poplamione śladami rozkładu, właśnie ze względu na brak duszy zapada się w sobie, marszczy i murszeje. Nie odniosłem przy tym wrażenia, by artysta chciał ich cielesność o cokolwiek oskarżać. W dbałości, z jaką odtwarza linię wykrzywionych ust, z których spływa strumyczek śliny, w staranności rysunku opadających policzków i zmarszczek drzemie troska, jakby mówił: „to ciało wciąż jest ciałem ludzkim i właśnie dlatego należy mu się odrobina czułości i uwagi".

Idea obrazu była więc ukryta gdzie indziej, wymagała skupienia się na drobnych detalach rysunku twarzy i oczu. To, co sprawiło mi najwięcej kłopotu i ostatecznie stało się przyczyną mojego spóźnienia oraz irytacji przewodnika, kryło się właśnie w oczach Altmannowych bohaterów. Zaskoczony, zobaczyłem w pewnej chwili, że wbrew zwiotczałym mięśniom, które je otaczały, wbrew wystającym pod nimi kościom, na przekór rzadkim, szarym i bezwładnym brwiom mają one jakiś rodzaj siły i blasku. Zawsze mi się wydawało, że takie rzeczy, jak wieczność, świętość czy cud, to sprawa duszy, więc nie potrzebują ich ci, którzy jej nie mają. „Krucjata starców" pokazuje, że to nieprawda. Także ci, którzy stracili duszę nie są w stanie pohamować swych marzeń, bo one są wpisane w ich ciało. Źródłem obrazów, które zawładnęły naszym miastem i osadziły się wokół ratusza, nie były nasze dusze, lecz ciała, które mimo upływu lat wciąż chciały być uważane za wieczne, święte i domagały się cudu.

* * *

Wspomniany przeze mnie wykwit naszej cielesnej wyobraźni – który od lewej ograniczała Wassergasse, a od prawej Domplatz – zobaczyliśmy zatem około dwudziestej dziesięć w miejscu, gdzie ulica Am Rottenberg osiąga szczyt niewielkiego wzniesienia, by niebawem łagodnie opaść w stronę rynku. Doktor Puppke miał rację, twierdząc, że to zmaterializowane przed ratuszem obozowisko marzeń do pewnego stopnia przypomina książki naszego dzieciństwa, których tekturowe karty zaczęły żyć własnym życiem – rozrastając się i ewoluując w nieprzewidzianych wcześniej kierunkach. Tak rzeczywiście było. U naszych stóp rozpościerała się osobliwa architektura stron, które oderwały się od swego macierzystego woluminu, na naszych oczach przepoczwarzając się w osobne domostwa z drewna i sukna, układając się w labirynt jasnych ulic i placyków, na których wzniesiono choinki ubrane w wielobarwne kubraki lampek.

Fronty tych dziwnych ni to dwu-, ni to trójwymiarowych zabudowań – otwarte na oścież – wciąż nosiły w sobie ślady dawnego, książkowego życia, przypominały witryny sklepów, w których nieoczekiwanie zmieniono dekoracje. Z daleka widać było, jak błyskają świeżymi, niestałymi jeszcze ścianami, jak migocą niesfornym, zmiennym światłem, które w każdej chwili mogło odtworzyć przed nami dowolną scenę z postaciami Kacpra, Diabła i Krokodyla, z Kotem w Butach i Roztropnym Jasiem, z Hildebrandem i Świętym Józefem.

Zdaje mi się też, że podobnej chwiejności doświadczaliśmy my sami, boleśnie rozpięci teraz pomiędzy nieoczekiwanie rozbudzoną dziecięcą częścią naszego ciała a jego elementami dorosłymi, a nawet starczymi. Kiedy po chwili to, co dziecięce zwyciężyło i świat baśniowej niesamowitości stanął przed nami otworem, powoli nabraliśmy pewności, że jesteśmy świadkami skomplikowanego procesu alchemicznej transmutacji. Obrazy, które mieliśmy przed oczami nie mogły się ustalić, ponieważ ich materia nie do końca przekształciła się w kruszec szlachetny i wieczny, wahając się pomiędzy jasnym mosiądzem i platyną, błąkając pomiędzy czymś, co już nie było zwykłą reakcją chemiczną, a jeszcze nie stało się cudem. Doceniliśmy też w pełni przenikliwość doktora Puppke, który słusznie i wielokrotnie podkreślał w swym wykładzie, że zasadą owego osobliwego prostokąta jest przemiana: że każda rzecz może w nim być jednocześnie sobą i jeszcze czymś innym, każdy człowiek, a nawet zwierzę ma szansę znaczyć coś więcej, niż zwykle. Zrozumiałem to natychmiast po tym, jak o dwudziestej dwadzieścia wraz z innymi mieszkańcami naszego hajmu dałem się porwać radosnemu tłumowi przechodniów o gorejących źrenicach i zarumienionych policzkach.

Ich fala stosunkowo szybko wyrzuciła mnie na brzeg białego domku, którego wnętrze wypełniały bezy. Na ich rzeźbionych awersach odbijały się po kolei wszystkie elementy świątecznego kosmosu: choinka, prezenty, Święty Mikołaj oraz anioł. Pomiędzy półkami uwijała się smukła postać kobiety, wkładając pospiesznie w wyciągnięte do niej ręce misterne zawiniątka ozdobione złotymi gwiazdkami. Z początku wydawało mi się, że to żona cukiernika z Gartenstrasse, ale kiedy podszedłem bliżej, tak jak i inni nabrałem pewności, że stoję przed Panią Zimą. Nie inaczej było dalej, kiedy odkryłem, że pod kupieckim strojem sprzedawcy choinkowych bombek kryje się jednocześnie Klaus Mytze, spędzający cieplejszą część swojego życia w miejskim parku i Wierny Jan, dopełniający właśnie jednej ze swych ważniejszych misji.

Ach, marzenia! To dzięki nim zobaczyliśmy, że blada i smutna Andrea Kraus, którą widywaliśmy przed miesiącem w ciasnym kiosku na rogu Lambertstrasse, wodzi teraz rej przed niewielką gospodą i jako Mądra Małgosia stuka czerwonymi bucikami w takt piosenki „śliczna ze mnie dziewczyna". To one sprawiły, że jedna z naszych praktykantek, zdaje mi się, że ta, o której mówiono, jakoby sypiała z sekretarzem burmistrza, stała teraz na platformie, stanowiącej centrum świata i wydawała się nam świętym aniołem, który właśnie wygłaszał wierszowane posłanie pełne dostojeństwa i gościnnego ciepła.

Słuchałem go – przyznaję – w roztargnieniu, co chwilę odwracając korpus w stronę świetlistych domków śliwkowych skrzatów, za którymi kolejne połyskiwały złotkami czekolad, mamiły zwodniczymi refleksami butelek korzennego wina. Na ich etykietach sprytnie umieszczono wizerunek anioła z platformy, chcąc nie chcąc powracałem więc wzrokiem w jego stronę, chwytając strzępy głosu, okruchy treści. Dla tych, którym to nie wystarczało, przygotowano ozdobne kartki z pełnym tekstem i zrzucono z wysoka. Chwytaliśmy je chciwie, jak ulotki nowej, półlegalnej partii; wczytywaliśmy się w ich zawartość, czując jak nasze ciała rozgrzewają się od obietnic, które im składano, jak niemal bezwiednie podążają za ich przesłaniem w stronę wschodniej flanki złocistego miasteczka. Na niewielkim placyku stała tam szopa sklecona ze starych desek, ogrodzona niewysokim płotem, za którym medytowała krowa. W głębi nieduży osioł szczypał siano. Zastanawiałem się przez chwilę czy pod ich dobrodusznymi postaciami nie skrył się przypadkiem ktoś, kogo znamy, ale niepotrzebnie. Zwierzęta były zwierzętami, drewno – drewnem, siano – sianem. Jedynie duża, gipsowa figurka dziecka w białej sukience, którą z jakichś powodów położono w żłobie, była jednocześnie sobą i czymś innym. Wiersz anioła mówił bowiem o tym, by nasze strudzone ciała otwarły się na dar i byśmy słuchali tego, co powie nam Dzieciątko Jezus.

* * *

Wyglądało zatem na to, że tak nagłośnione i rozpropagowane przemówienie złotego anioła nie było słowem, które miało nas ocalić, lecz jedynie jego uroczystą zapowiedzią. Ozdobne kartki, które trzymaliśmy w ręku, nie pozostawiały co do tego wątpliwości: czarne litery drżały nam w dłoniach, mieniły się w zmęczonych oczach, ale wyraźnie zachęcały do wysłuchania tego, co powie nam niemowlę. Musieliśmy wyglądać na zagubionych, ponieważ niemal natychmiast otoczyły nas przebrane w stroje elfów przedstawicielki znanej perfumerii, reklamując wodę „Wieczność". Zaraz po nich pojawiły się świstaki z ofertami wypoczynku w Heiligenblut i ciasteczkami trzech króli, a wreszcie i postać Chudej Elizy, zachęcająca do swej cudownej diety i niedrogiego pobytu w Oazie Piękna.

Zegar na ratuszowej wieży wybił dwudziestą pierwszą, a my nadal nie wiedzieliśmy, co mogłaby nam powiedzieć gipsowa figurka dziecka położona w krowim żłobie. Czy to, że ekologiczny i oszczędny styl życia jest korzystny dla planety? A może to, że biedni rolnicy są bardziej uprzejmi i uczciwi niż bogaci? Może mówiło, że trzeba trzymać się prosto i zawsze podążać za marzeniami? Przekonywało, że dzieci są naszą nadzieją? Zachęcało do pomocy pokrzywdzonym? Wracaliśmy do hajmu tak jak i inni rozgrzani cieplną energią tego miejsca oraz korzennym winem – wyrwani na chwilę z naszych codziennych kłopotów i chorób, rozjaśnieni wizją marzeń, materializujących się przed nami w tak spektakularny sposób. Być może zastanawialibyśmy się jeszcze długo nad nierozwikłaną przez nas tajemnicą, ale w ogrodzie hajmu urządzono nam na powitanie pokaz sztucznych ogni. Wpatrzeni w niebo, wstrząsane raz po raz deszczem meteorów i hukiem rodzących się planet, zapomnieliśmy o przykrej dwuznaczności tamtej sceny. W nocy prawie wszyscy spaliśmy wybornie, a na śniadanie wielu z nas zamówiło dwa jajka na miękko i szwardzwaldzką szynkę.

Tymczasem światło, które pojawiało się teraz codziennie około ósmej, coraz bardziej zdradzało swój podrabiany i wybrakowany charakter. Jego fale były zbyt krótkie, by rozproszyć nadrzeczne mgły, strumień jego cząstek płynął zbyt ospale, by przedrzeć się przez nimbostratusy, które szeroką tyralierą nadciągnęły od zachodu i trzymały się nad miastem.

Jeden z nich – o dość powikłanym obrysie – usadowił się wprost nad naszym domem. Nie mając nic innego do roboty, przypatrywaliśmy się mu dość długo. Obserwowaliśmy go jednak nie z powodu jego oryginalności czy też naszego wyjątkowego zainteresowania, ale dlatego, że niektórzy z nas zaczęli mu nadawać wymyślne imiona, a nawet wyrafinowane przezwiska. Niespodziewanie Feliks Sznajder, którego niemczyzna wciąż pozostawia wiele do życzenia, prawdopodobnie na skutek nieporozumienia właśnie wtedy, gdyśmy umilkli, określił go słowem „Nostradamus". Któż mógł przypuszczać, że wywoła niebywały aplauz i falę powszechnego zainteresowania? W ciągu ledwie kilku minut prawie wszyscy rzucili się do okien, w pośpiechu rozsunęli doniczki pelargonii, zgodnie dopatrując się w wymienionym nimbostratusie rysów astrologa, a nawet wersetów jego przepowiedni, subtelnie ukrytych pomiędzy mglistymi fałdami chmury. Czy zdawali sobie jednak sprawę, że lekkomyślnie opuszczają w ten sposób podglebie naszej zbiorowej wyobraźni, wikłając się w przedstawienia niemające odzwierciedlenia w arcydziełach narodowej literatury?

Na krzesłach pozostało nas zaledwie kilkoro, tym bardziej więc zaimponował mi Gerhard Vater, który z prawdziwym ogniem siedemdziesięciopięcioletniego wykładowcy archeologii z całych sił, niemal krzycząc, starał się wyjaśnić, że ów zaradny lekarz z Marsylii – postępowy producent bardzo dobrych kosmetyków, hobbystycznie zajmujący się astronomią – nie jest częścią naszej społecznej mitologii, nie ma więc żadnych powodów, byśmy musieli go sobie wyobrażać. Jakież było moje zdziwienie, gdy te niedające się zbić argumenty, zostały – pomimo swego porażającego charakteru – natychmiast zakrzyczane! Domagano się, by ów niemłody i wielce zasłużony profesor nie bezcześcił pamięci o księżnej Dianie, by wreszcie poczytał sobie o symulakrach, ktoś nawet nazwał go antysemitą, co było szczególnie niesprawiedliwe. Nie mogąc dłużej znieść atmosfery tego zaskakującego spektaklu histerii, demonstracyjnie opuściłem salę i poprzysiągłem sobie, że nieprędko się w niej pojawię. Od tamtej pory przestałem pokazywać się także w jadalni, nie zszedłem nawet na występy szwedzkiego chóru, który w dniu Świętej Łucji przyjechał do nas z koncertem pieśni Edwarda Griega.

* * *

Oburzająca erupcja irracjonalizmu, której stałem się świadkiem, była tym bardziej nieuzasadniona, że tuż po dniu Świętej Łucji rządy obozu marzeń weszły właśnie w fazę nieuchronnej stabilizacji – przybierając formę leniwej i jowialnej oligarchii, skłonnej do ustępstw, a nawet na swój sposób uległej i gnuśnej. Ci, którzy spodziewali się, że ich materializująca się obecność dotrze poza bezpieczne centrum, obejmując przynajmniej te dzielnice, które przed wojną znajdowały się w granicach administracyjnych miasta, czuli gorycz, stając przed swymi sklepami pozbawionymi wyrazu. Barwne iluminacje rozszerzyły się co prawda poza rynek, objęły jednak wyłącznie główne ulice i mosty. Magiczne chatki z drewna oraz sukna nie tylko nie pojawiły się poza opisanym przeze mnie elitarnym prostokątem, ale mieliśmy wrażenie, że wręcz zwarły swe flanki, okopały, przybierając charakter ekskluzywny. Wśród tych, którzy w nich gościli, coraz częściej przeważali zamożni turyści z zagranicy, stopniowo wypierający poza obręb marzeń mniej majętnych obywateli naszego miasta.

W powietrzu zaczęło unosić się coś niedobrego. Nie zdziwiło nas, gdy tuż przed wigilią doszły do nas niepokojące wieści, jakoby wspomniany ekskluzywizm to skutek kryzysu moralnego, jaki niespodziewanie dotknął baśniowego terytorium. Bez zaskoczenia przyjęliśmy nagłośnione przez media plotki o skandalach, będących widomym, trudnym do zakwestionowania znakiem zepsucia obyczajów. Dość powiedzieć, że według jednego z naszych lokalnych portali internetowych do kurii biskupiej wpłynął akt apostazji niejakiego Mikołaja, zwanego Świętym, który podobno porzucił szaty biskupa Miry i – tuszując swe niejasne powiązania z koncernem koki – zbiegł za koło podbiegunowe, by znaleźć zatrudnienie w fińskiej hodowli reniferów. Mniej więcej w tym samym czasie jeden z barwnych tygodników elokwentnie przedstawił rozwód sekretarza miasta z dotychczasową żoną i jego nowy, niezwykły związek erotyczny ze złotym aniołem. Najprawdopodobniej to właśnie z powodu tych, a także i pozostałych, nie mniej gorszących incydentów niebawem figurkę Dzieciątka Jezus przeniesiono do katedry, osioł został odprowadzony do zoo, a krowę wywieziono do jednego z gospodarstw w Mariendorf.

Nie był to jednak koniec naszych kłopotów. Wręcz przeciwnie: gęstniejące chmury późnego grudnia ujawniały coraz wyraźniej rysy i szczeliny biegnące wzdłuż i wszerz świetlistej materii złotego miasteczka. Jej brzegi pod wpływem wiatru i wody z wolna ulegały erozji, nieuchronnie zaczynały się kruszyć i osypywać na chodnik. Jego fundamenty były na tyle wątłe, że niemal każda noc porywała swym wezbranym nurtem najbardziej wysunięte budowle. Prawie każdego ranka odkrywaliśmy nowe ubytki lub szczerby w jego promiennej i optymistycznej dotąd substancji. W wesoły, korzenny nastój panujących w nim wieczorów stopniowo zaczęła przenikać melancholia. Jej krople, zrazu pojedyncze, wyczuwaliśmy najpierw w melodiach, potem w zapachu świerków, wreszcie także w smaku ciasteczek, a nawet w kolorze wina. Po kilku dniach były już wszędzie – okrywały wszystko, niby smutny, grudniowy deszcz.

Na efekty tej wizerunkowej katastrofy nie trzeba było długo czekać. Pierwszy rozebrał swój baśniowy straganik Stary Rinkrank, przenosząc wyroby ze złota i srebra do dobrze strzeżonego stoiska w galerii handlowej. Potem odchodzili także inni. Celem naszych wieczornych spacerów nie były już lady z przyprawami oraz grzanym winem, lecz puste miejsca, które po nich zostały. Naszą późną, niemal starczą pogoń za marzeniami pod koniec grudnia zastąpiła nostalgiczna wędrówka po śladach minionego.

Przyznam, że niektórzy z nas podejmowali wówczas desperackie próby powrotu do letniej wiary w moc wynalazków oraz cywilizacyjnego postępu. Nie miały one jednak szans powodzenia w dni krótsze od najdłuższego dnia w roku o prawie dziewięć godzin. Pustego miejsca po baśniowym ogrodzie nie zajęła żarówka Heinricha Göbla. Jak można się było spodziewać, wypełniły je obrazy o treści katastroficznej, których źródłem były enigmatyczne strofy Michela de Nostredame, spopularyzowane, o zgrozo, za sprawą naszej niefortunnej kłótni w świetlicy. Ze skruchą muszę wyznać, że rozrostowi owych defetystycznych wyobrażeń – które, jak już wspominałem, przybrały kształt niskich nimbostratusów – nie zapobiegł, niestety, cykl otwartych wykładów wygłoszony dla mieszkańców naszego miasta przez profesora Gerharda Vatera. Zdarzało się, że podczas pierwszych prelekcji niemal połowa słuchaczy kierowała swoją uwagę nie na słowa uczonego, lecz na coraz niższe chmury za oknem. Bywało, że w czasie kolejnych sala świeciła pustkami, a trzeźwe tezy tak twardo stawiane przy stoliku, zaraz za nim znikały bez śladu między dzbankiem kawy i migdałowym ciastem. Na nic zdały się zabiegi uczonego służące odtworzeniu historycznego kontekstu życia i twórczości wymienionego medyka, na nic wysiłki, by pokazać, że pisząc o islamie, miał on na myśli dawno nieistniejące imperium osmańskie. Pod koniec ostatniego wykładu z przerażeniem spostrzegłem, że prócz mnie słuchają go jedynie słabo mówiący po niemiecku Feliks Sznajder i jego przyjaciel Wasyl Majdan, dotknięty afazją.

Pogłoski o pewnych nowych ewenementach i niepokojących, noworocznych zjawiskach, przyjęliśmy więc właściwie z uczuciem ulgi. Melancholia, jaka od kilku dni sączyła się z chmur, już dawno zatrzymywała nas na progu łóżka, utrudniała odgarnięcie pościeli i postawienie bosej stopy na zimnej podłodze. Ich ciężar sprawiał, że dni prawie nie było. Zdarzało się, że wstawaliśmy po trzech lub czterech dobach; że dopiero wtedy szliśmy do łazienki, wlokąc za sobą długi warkocz nieokreślonego żalu. Wizja czegoś niebezpiecznego, jakiegoś wyraźnego zagrożenia była dla nas ważna. To dzięki niej mogliśmy wreszcie zrzucić piżamy, wziąć prysznic, założyć koszulę i sweter, by z wypiekami na twarzy wymienić nowiny z sąsiadem.

W powszechnej mobilizacji pomogły nam zwłaszcza niejasność i sprzeczność napływających informacji. Oficjalne media wyraźnie starają się je przemilczeć. Komunikaty, jakie z nich płyną, są barwnymi opowieściami o niczym. Właśnie dlatego nasze rozmowy są coraz częstsze, a ich temperatura podnosi się z dnia na dzień. Właśnie dlatego już od rana Dora Bristen roznosi do niektórych pokojów maślane bułki i mleko, pukając szyfrem, który oznacza złe wieści, a Feliks Sznajder i Wasilij Majdan pod pretekstem porządków w ogrodzie, dyskretnie wznoszą pod drzwiami niewielką barykadę. Może zabrzmi to dziwnie, ale czujemy, że coś musi się stać. Staramy się być gotowi, ale nie jest to łatwe, bo zima jeszcze się nie skończyła i wciąż ze wszystkich stron otacza nas noc. ©?

Wojciech Kudyba jest poetą, krytykiem, historykiem literatury. W 2008 r. objął stanowisko profesora nadzwyczajnego w Katedrze Literatury Współczesnej UKSW. W latach 2009–2012 był dyrektorem Instytutu Filologii Polskiej Wydziału Nauk Humanistycznych Uniwersytetu Kardynała Stefana Wyszyńskiego w Warszawie Tekst jest fragmentem książki, która ukaże się wiosną nakładem Państwowego Instytutu Wydawniczego

PLUS MINUS

Prenumerata sobotniego wydania „Rzeczpospolitej”:

prenumerata.rp.pl/plusminus

tel. 800 12 01 95

Pod koniec listopada, kiedy ze wszystkich stron otacza nas noc, z coraz większym trudem sprawujemy kontrolę nad naszym praktycznym rozumem i muszę to przyznać nawet ja, Karol Tracz, mieszkaniec domu starców przy Grubenstrasse 25. Do tej pory ów rozum wydawał się trzeźwy, ale od kilku dni bardziej przypomina poetę niż inżyniera produkcji. Inaczej niż w lecie, budzimy się bowiem teraz w ciemnościach i nasze wynalazki nie są w stanie do końca rozproszyć cieni, które snują się pomiędzy krzesłami, szamoczą we włosach, chowają za szafką na buty. Zawodna okazuje się przede wszystkim żarówka. Heinrich Göbel – który pierwszy wpadł na pomysł, żeby w próżniowej flaszce zapalić włókno bambusa – patrzy na nas z niepokojem. Jeszcze niedawno, gdy mozolnie udoskonalaliśmy jej blask – stopniowo wymieniając poszczególne materiały i poprawiając parametry – surowe rysy jego sokratejskiego profilu zdawały się wyrażać umiarkowane zadowolenie i powściągliwą satysfakcję. Dziś jednak jest inaczej. Dziś wydłużona zmęczeniem twarz Heinricha Göbla – tak pięknie uchwycona przez reportera „Zachodniego Elektryka" – wyraża troskę. Heinrich Göbel wolno unosi brwi, ponieważ – mimo wyraźnego oświecenia – wstajemy z łóżek coraz bardziej niepewnie, a ślady naszych kroków w stronę toalety przypominają schemat porzuconej kiedyś partii szachów.

Pozostało 96% artykułu
Plus Minus
Podcast „Posłuchaj Plus Minus”: AI Act. Jak przygotować się na zmiany?
Plus Minus
„Jak będziemy żyli na Czerwonej Planecie. Nowy świat na Marsie”: Mars równa się wolność
Plus Minus
„Abalone Go”: Kulki w wersji sumo
Plus Minus
„Krople”: Fabuła ograniczona do minimum
Materiał Promocyjny
Klimat a portfele: Czy koszty transformacji zniechęcą Europejczyków?
Plus Minus
„Viva Tu”: Pogoda w czterech językach