Następnie jednak autor parokrotnie powtarza pytanie: lecz jak daleko rozdział ten może sięgać? W jakim stopniu państwo może stać się wertfrei, obyć się bez fundamentu wartości? I odpowiada: ten rozdział nie może być zbyt daleki i żadne państwo nie obędzie się bez wartości podstawowych. Zresztą, dodaje, jest to nieuniknione, gdyż, wspominając choćby o „wolnościach obywatelskich" czy „równości wobec prawa", wyznajemy zarazem, że uważamy za słuszne, że wolność jest lepsza od despotyzmu, a równość od instytucjonalnych przywilejów.
Kołakowski zadaje jednak kolejne pytania: „Ale skąd wiemy, że to jest słuszne? Bo jest oczywiste? Bynajmniej, wziąwszy pod uwagę, że większa część ludzkości obchodzi się bez tego rodzaju luksusu. Bo większość się z tym zgadza? A zatem jeśli większość zgadza się na despotyzm – co zdarza się nie tak rzadko – despotyzm jest słuszny. Ale my nie chcemy tego powiedzieć, wierzymy, że to jest słuszne samo w sobie, a nie jako werdykt większości. Powracamy więc do prawa naturalnego. Prawa naturalnego nie da się jednak odkryć w naturze; gdyby stworzyła je natura, prawo to działałoby jak grawitacja, i to w stosunku do wszystkiego, co żyje – zakładając, że natura jest taka, jaką poznają nasze oczy, logika i matematyka. Jeśli natura nie wytwarza rozróżnienia dobra i zła, sprawiedliwego i niesprawiedliwego, prawo naturalne może być tylko prawem boskim".
Trudno nie dedykować tego cytatu wielkiej liczbie polityków, redaktorów i profesorów zabierających ostatnio głos w sprawie klauzuli sumienia, relacji prawo moralne – prawo stanowione czy neutralności światopoglądowej państwa. A gdyby i tego było mało, można przywołać jeszcze jeden cytat: „Państwa, które nie chcą określić się moralnie poprzez tradycję chrześcijańską (w cywilizacji, która wyszła z tej tradycji), w rzeczywistości obwieszczają, że są całkowicie wolne w określaniu tego, co sprawiedliwe lub niesprawiedliwe; że każde prawo jest dobre, od momentu kiedy obowiązuje".
Czy jest to głos „katolickiego ciemnogrodu"? Katolandii? Talibostanu?
Można jednak zrozumieć, że Profesor mógł się obawiać używania takich cytatów w bieżących polemikach politycznych. Nie z racji oportunizmu – dowody odwagi cywilnej i intelektualnej przez ponad pół wieku dorosłego życia Leszek Kołakowski składał niezliczoną ilość razy. Raczej z powodu poziomu polskich dyskusji, wzajemnego obrzucania się błotem i argumentowania za pomocą cepów.
Leszek Kołakowski tradycje lewicowe wyniósł z domu. W 1945 roku, mając 18 lat, zapisał się do PPR (wcześniej nie chcieli go przyjąć!). Jednakże po doświadczeniu szkolenia w Moskwie w 1950 roku zaczął się przesuwać na obrzeża partyjnego myślenia. Od Października '56 można już mówić o jego najpierw wewnętrznym, a potem jawnym konflikcie z PZPR. Należał wówczas do „rewizjonistów", tych, którzy „niedobry" socjalizm chcieli zastąpić „dobrym socjalizmem". Dopiero z czasem – zwłaszcza w Marcu '68 – odkrył, że istnieje jedynie „realny socjalizm".
Jak z tego widać, połowę jego życia można określić jako jednoznaczne, acz różne, zaangażowanie po stronie lewicy. Z czasem, począwszy od „Obecności mitu", przeszedł na pozycję, którą sam później żartobliwie określił jako „konserwatywno-liberalny socjalizm" – dając wyraźny sygnał, że nie interesuje go „jedynie słuszny światopogląd" i nie chce być utożsamiany z żadną stroną współczesnych bojów ideologicznych. Nie oznacza to oczywiście, że porzucił wszelkie lewicowe sympatie, tym bardziej środowiska, w których wzrastał, i zadzierzgnięte przyjaźnie.
Co więcej, radykalizmy z prawej strony (sympatie do nacjonalizmu, łączenie religii z polityką, pochwały niektórych despotów czy niewrażliwość na nierówności społeczne) obserwował z dużą niechęcią. Sprzyjało to zatem poglądowi, by lewicowemu myśleniu nie przysparzać nadmiernych kłopotów. A przysparzał ich lewicy Kołakowski coraz więcej. Niekiedy wręcz narażając się na ostracyzm w co bardziej radykalnych środowiskach.
Również podczas lektury „Jezusa ośmieszonego" kłopotów takich zdeklarowani lewicowcy (a także wyznawcy „naukowego myślenia" czy też „racjonalistyczni teologowie") nie unikną.
Rzecz jasna mówię o pewnym spektrum lewicy: od tej, która zjawisko religii traktuje jak „opium dla ludu" (i chce odegrać rolę detoksu) przez taką, która postulat „neutralności światopoglądowej państwa" traktuje jako nakaz rugowania chrześcijaństwa ze sfery publicznej, po taką, która traktuje Kościół jako groźnego konkurenta do sprawowania rządu dusz.
Dla takiej lewicy ukazywanie chrześcijaństwa nie jako anachronizmu, lecz pokazanie jego fundamentalnej roli w tworzeniu i istnieniu naszej cywilizacji, jest podważaniem ważnego elementu jej tożsamości. Z tej perspektywy już samo zadanie pytania: „czy nasza kultura przeżyje, jeśli zapomni Jezusa?" – brzmi jak prawdziwa herezja.
Jeszcze gorzej brzmią odpowiedzi Kołakowskiego. Choćby taka: „Przyswojenie sobie apokaliptycznego [Jezusowego – M.Z.] sposobu patrzenia na świat jest prawdopodobnie warunkiem, aby rasa ludzka mogła przeżyć i uniknąć apokalipsy samozagłady". Albo gdy, po rozważeniu różnicy pomiędzy Chrystusowym odpuszczaniem grzechów a wizytą u psychoanalityka i pokazaniu, że „wyzwolenie" jednostki z poczucia grzechu (a przekonanie, że zło tkwi w strukturach, należy do lewicowego proprium) „byłoby dla ludzkości samobójstwem", Kołakowski dochodzi do wniosku: „istnieje ścisły i wzajemny związek między zapomnieniem tradycji chrześcijańskiej a tym, nad czym ubolewamy i co aż za dobrze znamy jako symptomy choroby naszej cywilizacji".
Takie pozbawione ideologicznego zacietrzewienia, niepochodzące z obozu religijnej prawicy, spokojne i precyzyjne myślenie stanowi dla sporej części lewicy naprawdę twardy orzech do zgryzienia.
Filozofia apofatyczna
Gdybym musiał w paru słowach określić sposób podejścia Leszka Kołakowskiego do problemu Boga i religii, użyłbym terminu „filozofia apofatyczna". Nawiązywałby on do, istniejącej od początku chrześcijaństwa, „teologii apofatycznej", czyli takiego sposobu uprawiania teologii, który kładzie nacisk na negację, na antynomię, paradoks i doświadczenie mistyczne. Koncentruje się ona na orzekaniu o tym, czym Bóg „nie jest", na rozbijaniu utartych pojęć i kolejnych przybliżeń obrazu Boga, na przekraczaniu sylogizmów.
Ten obdarzony niepokornym charakterem chłopak, który już w łódzkiej podstawówce przedstawiał się jako bezwyznaniowiec, swą drogę ku filozofii religii rozpoczął jako dwudziestoparoletni wykładowca na UW i wojujący marksista. Jego ówczesny Bóg jest bogiem Feuerbacha i Engelsa, a więc „usamodzielnioną i zobiektywizowaną istotą ludzkiej wyobraźni" (Feuerbach). Dlatego też religia jest dla Kołakowskiego jedynie zorganizowanym i skodyfikowanym narzucaniem ludziom wiary w fikcję. „A kościół – jak ujmie to w „Szkicach o filozofii katolickiej" (1955) – jest kasjerem za którego pośrednictwem istota ludzka spłaca swój dług wszechmocnemu. Należy tylko obciążyć konto metafizyczne człowieka takimi sumami, których nigdy nie zdoła spłacić i które na całe życie uczynią go uległym niewolnikiem niewidzialnego stwórcy oraz jego widzialnej agentury".
Uczciwy i błyskotliwy zarazem umysł młodego myśliciela szybko odkrywa płycizny tak ideologicznej wizji religii, Boga i Kościoła. Kolejnym zatem przybliżeniem jest renanowskie podejście do religii, odrzucenie wszelkich form transcendencji, przy uznaniu historyczności Jezusa, znaczenia jego nauczania oraz wpływu na kształt cywilizacji Zachodu. Ten podszyty scjentyzmem redukcjonizm też dość szybko pokazuje swoje ograniczenia – jest zbyt mało pojemny dla analizy obecności religii w kulturze. Tak więc kolejny etap w rozwoju filozofii Kołakowskiego to odkrywanie znaczenia transcendencji (obecności sacrum/mitu) w ludzkim życiu i życiu społeczności. W tym okresie można zapewne powiedzieć o pewnych podobieństwach z myślą Mircei Eliadego.
Następny etap, parę książek i wiele esejów, to drążenie odpowiedzi na pytanie o skutki, gdyby w naszej w kulturze zabrakło tabu, jeśli sacrum zostanie z niej wyeliminowane, a chrześcijaństwo zwietrzeje. Analizy Kołakowskiego i płynące z nich odpowiedzi są jednoznaczne i mocne: oznacza to samobójstwo naszej cywilizacji i śmierć człowieczeństwa.
W kolejnych dziełach warszawsko-oksfordzki filozof rozwija i pogłębia swoje wcześniejsze poglądy. W coraz staranniejszym ich precyzowaniu pomaga mu metoda zestawiania przeciwstawnych racji „kapłana" i „błazna", których teraz częściej nazywa apologetykiem i sceptykiem.
Jednakże w porównaniu z esejem z 1959 roku, kiedy zwycięzcą konfrontacji był błazen, teraz bardziej symetrycznie rozdziela ich racje. I – na parę lat przed śmiercią – może Kołakowski powiedzieć: „Pochlebiam sobie, że znane mi są wszystkie argumenty wspierające wiarę w Boga i wszystkie argumenty przeciwne, przy czym ani jedne, ani drugie nie są niezbite". Zarazem – w obliczu tragizmu zawartego we własnych odpowiedziach na pytanie o nieobecność Boga i chrześcijaństwa – można w jego tekstach odkryć swoistą tęsknotę za postacią „kapłana", konieczność kapłańskiej obecności dla przetrwania naszego świata. Kołakowski zdaje sobie sprawę z dwuznaczności swojej postawy. W 1985 roku na seminarium w Castel Gandolfo powie: „żeby wiarę krzewić, potrzebna jest wiara, nie zaś intelektualne zapewnienia o społecznej użyteczności wiary".
Nie zmienia to faktu, że droga Kołakowskiego to droga konsekwentnego odrzucania kolejnych niewystarczających wyobrażeń i teorii na temat Boga oraz mierzenia się z Jego problemem drogą negacji, paradoksu i zderzenia przeciwieństw – filozofia apofatyczna.
Ale takie zapośredniczenie Boga i chrześcijaństwa poprzez kulturę, ta metodologiczna równowaga między kapłanem i błaznem zostaje w „Jezusie ośmieszonym" naruszona. Co prawda i arena cywilizacji pozostaje ta sama, i takie same pozostają oba kostiumy: „apologety" i „sceptyka", ale autor tym razem mówi nam wyraźnie więcej. Mówi więcej o postaci Jezusa.
Tekst nadmiernie osobisty?
Po eseju z 1965 r. Kołakowski niezwykle powściągliwie powołuje się na postać Jezusa. Tymczasem całość „Jezusa ośmieszonego" poświęcona jest Jego osobie. Już na początku Kołakowski zadaje fundamentalne pytanie: „czy był Bogiem?", i w swoim stylu odpowiada: „Nie mam pojęcia". Ale, primo, jest to różnica w porównaniu z wcześniejszym jednoznacznym negowaniem Jego boskości. Secundo, autor dodaje: „Ale jeśli jakiś Boży człowiek był na tej ziemi, to był nim On".
Dalej we wcześniejszym eseju Kołakowski jasno stwierdzał, że nie uznaje dogmatów i wyklucza możliwość cudów. Twierdził też, że sam Jezus odrzucał tezę o swej boskości i miał niespójną osobowość, gdyż choć głosi przebaczenie i miłosierdzie, to „we własnym zachowaniu łatwo w gniew wpada, łatwo go zirytować nawet drobiazgiem".
Ponad 30 lat później Kołakowski ukazuje wewnętrzną racjonalność i spójność wiary w cuda, akceptuje też – acz w swoim stylu, jako „wiarę w obrębie kultury" – wszystkie prawdy wiary, od narodzin z Maryi Dziewicy, po Zmartwychwstanie i Wniebowstąpienie. Dodaje też, że „miłość w sensie Jezusowym z pewnością nie jest ucieczką od walk i konfliktów", ale nie oznacza to braku koherencji w słowach oraz czynach, bo „walczyć i jednocześnie kochać nie jest ani niemożliwe, ani absurdalne".
Nową jakością jest też odejście od pośredniej analizy kulturowej i uznanie wagi dotarcia do Osoby Jezusa: „Prawdziwe korzenie naszej cywilizacji to narracja ewangeliczna i osoba Jezusa, Jego nauczanie jako słowo pochodzące od Niego, a nie wiedza abstrakcyjna, przedestylowana lub skodyfikowana".
Fascynacja postacią Chrystusa przebija z kart tego tekstu: „w chrześcijaństwie nie ma przypadków, ani w życiu Jezusa nie ma wydarzeń bez znaczenia", „Jezus nie tylko zapowiadał Królestwo – On je przynosił", „wiemy, że On ma rację". Rozważając Chrystusowe słowa o odpuszczeniu grzechów, Kołakowski stawia pytanie: „Kto mógł tak powiedzieć? Fałszywy Mesjasz lub Mesjasz prawdziwy; szaleniec lub Christos-Pomazaniec, szatański uzurpator lub Boży wysłannik; bluźnierca lub ten, kto ma klucze do Królestwa".
Odpowiedź Kołakowskiego, wobec tak sformułowanej alternatywy, wydaje się dość jednoznaczna, ale autor nie udziela jej nigdzie expressis verbis. W końcowych partiach książki kolejny raz daje wyraz swojej fascynacji Jezusem, ale zarazem podkreśla typowe dla siebie „wiem, że nic nie wiem":
„Im bardziej usiłujemy – pisze Kołakowski – poznać historię pierwotnego chrześcijaństwa, tym mniej ją rozumiemy. Takie jest przynajmniej doświadczenie niżej podpisanego. Reformator religijny z małego, ciemnego plemienia, pogardzanego przez wielkich i uczonych, żyjącego na peryferiach cesarstwa rzymskiego, stał się symbolem duchowym par excellence najpotężniejszej i najbardziej twórczej (niekoniecznie najbardziej cnotliwej) cywilizacji świata i jest ciągle, po dwóch tysiącach lat, światłem tej cywilizacji oraz, przynajmniej moralnie, jej znakiem rozpoznawczym – nikt mnie nie przekonał, że da się to prosto wytłumaczyć, chociaż znam proponowane tłumaczenia".
Jak więc widać, w „Jezusie ośmieszonym" Kołakowski mówi o założycielu chrześcijaństwa więcej niż w jakimkolwiek innym swoim dziele. Mówi też o Nim w tonacji bardziej niż gdziekolwiek osobistej. Może zatem uznał, że – wbrew swojej metodzie – nadmiernie naruszył równowagę pomiędzy apologetą i sceptykiem na korzyść tego pierwszego?
* * *
Być może któraś z powyżej wyłożonych racji, a być może wszystkie po trochu sprawiły, że Leszek Kołakowski nie zdecydował się na publikację „Jezusa ośmieszonego". A może po prostu uznał, że te fundamentalne tematy domagają się większej rozprawy i miał zamiar jeszcze pracować nad tekstem. Możliwe też, że definitywnie uznał, iż jest on niegotowy do druku.
„Nie będę odpowiadał na pytanie, czy wierzę w Boga – powiedział Kołakowski w wywiadzie prowadzonym przez Jerzego Turowicza – bo myślę sobie, że Pan Bóg już to wie". I chociaż radykałom zarówno z prawicy, jak z lewicy, sceptykom i apologetom, bigotom oraz ateuszom, a także integrystom i progresistom może się to nie podobać, jestem przekonany, że Pan Bóg wie również, iż (nawet jeśli nazwiemy to, o czym Kołakowski nie chciał mówić, wierzącą niewiarą czy może niewierzącą wiarą), była to wiara osobista i odważna, mądra i głęboka.
Autor jest fizykiem, teologiem i filozofem.?W latach 1973–1981 związany z opozycją demokratyczną. W 1981 roku wstąpił do zakonu. W latach 1998–2006 był prowincjałem Polskiej Prowincji Dominikanów, a w latach 2007–2010 dyrektorem Europejskiego Centrum Solidarności w Gdańsku