Daria Chibner: Jesteśmy w ogonie Listy Szanghajskiej. I bardzo dobrze, czas odpuścić ten wyścig

Jeżeli chodzi o naukę, bierzemy z Zachodu to, co najgorsze, i jeszcze to wypaczamy, a nie zwracamy uwagi na dobre wzorce. Zamiast pogłębiać patologię, trzeba myśleć o długofalowych zmianach. I najlepiej zrezygnować ze wszystkich rankingów.

Publikacja: 16.08.2024 16:30

Daria Chibner: Jesteśmy w ogonie Listy Szanghajskiej. I bardzo dobrze, czas odpuścić ten wyścig

Foto: Adobe stock

Znowu larum grają. Otóż po raz 22 opublikowano Listę Szanghajską, czyli listę najlepszych szkół wyższych na świecie. Jak zwykle znajdujemy się tam na szarym końcu. Co gorsza, znalazło się tam tylko osiem polskich uczelni – o jedną mniej niż przed rokiem. Poza typowymi utyskiwaniami proponuje się też inne remedia. Np. aby środki publiczne władować w jedną uczelnie, by w końcu którakolwiek wskoczyła na wyższą pozycją. A zatem wszystko zostaje po staremu – interesuje nas tylko miejsce w klasyfikacji, a nie realna poprawa jakości polskiej nauki.

Kryteria Listy Szanghajskiej doprowadziły do patologizacji polskiej nauki

Podejście naszych rządzących do Listy Szanghajskiej przywodzi na myśl laika, który bez głębszej refleksji czyta punkt po punkcie jakąś instrukcję i nawet nie wie, do czego ona jest, lecz myśli, że jak to wszystko odhaczy, to osiągnie upragniony rezultat. Trzeba publikować po angielsku, żeby być wysoko w zestawieniu? No to urzędowo dajmy wymóg, by naukowcy publikowali po angielsku. Muszą być też cytowani, więc niech zaczną cytować i dążą do tego, aby i oni byli dostrzegani przez innych autorów. Przynajmniej nie możemy narzekać na liczbę absolwentów, bo o otrzymanie papierka jest u nas wyjątkowo łatwo. Badacze muszą kolekcjonować punkty za swoje badania? Niech publikują często i gęsto, więcej i więcej.

Czytaj więcej

Krzysztof M. Maj: Kto się buntuje na Uniwersytecie

Już nawet nie chodzi o to, że trzeba mieć w ogóle jakieś wyniki, by móc je po angielsku opublikować. Bardziej przerażające jest to, do jakiej patologii doprowadziliśmy te wszystkie wyżej wspomniane wymogi. Profesor szuka jakiegoś niszowego czasopisma, gdzie może wysłać swój przetłumaczony na angielski artykuł, bo dobrze wie, że akurat te kwestie nie są za granicą chodliwym towarem, a nie chce stracić etatu. Mamy mnóstwo czasopism naukowych, gdzie można zbierać punkciki, choć standardy recenzowania przysyłanych artykułów są tam dalekie od tych znanych z „Nature” czy „Science”. A w mediach naukowcy nie ścierają się już na tezy czy teorie, lecz przechwalają tym, ile każdy z nich zdobył punkcików w ubiegłym roku.

Zamiast solidnych instytucji, wspierających uniwersytety w pracach badawczych, mamy powszechną grantozę, bo to dzięki grantom badacze mogą walczyć o materialne przetrwanie. Szkoda, że przyznaje się je zgodnie z widzimisię ministerstwa, dla którego długofalowy rozwój polskiej nauki jest chyba ostatni na liście priorytetów.

Liczy się miejsce na Liście Szanghajskiej, a nie rozwój polskiej nauki

Dlatego bardzo dobrze, że jesteśmy w ogonie w Liście Szanghajskiej. Mam nadzieję, że może w końcu z niej wypadniemy. Taki kubeł zimnej wody na pewno nam się przyda. Bo zamiast martwić się o to, które miejsce zajmujemy na jakiejś zagranicznej liście (notabene dostosowanej do ogromnych ośrodków badawczych, a u nas takiej tradycji łączenia wydziałów humanistycznych i ścisłych nie ma), trzeba zatroszczyć się przede wszystkim o poziom naszej nauki. Łącznie z tym, że trzeba się skupić na badaniach i projektach ważnych dla nas, a nie trendujących na Zachodzie.

Rządzący myślą chyba, że wydadzą kilka rozporządzeń i jakoś samo to się wszystko będzie kręcić. Przecież książki są wszędzie takie same, więc niech ludzie się z nich uczą i zaczną nareszcie konstruować świetne teorie, śmiałe hipotezy, niech już te kolejne Noble dla Polaków będą. Przecież właśnie my nawet tych książek nie mamy. W bibliotekach uniwersyteckich naprawdę nie ma wszystkich najważniejszych publikacji w odpowiedniej liczbie, ponieważ nie ma na to pieniędzy – i to zwłaszcza na te obcojęzyczne. Zazwyczaj jest tak, że jak ktoś pisze artykuł, to z własnych funduszy wykupuje dostęp do kluczowych artykułów ze swojej dziedziny. A to przecież dopiero początek patologii.

Czytaj więcej

Polskie uczelnie wśród najlepszych na świecie. Jest nowa lista Szanghajska

Nie jest też tak, że wszystko wyczytamy z książek. Potrzebni są też odpowiednie nauczyciele. Ale my nie staramy się o to, aby przyciągnąć do siebie specjalistów z danej dziedziny. Nie ma na to środków. Czy komuś na górze przyszło kiedyś na myśl, aby przygotować stanowisko dla wybitnego profesora i zachęcić go (nie oszukujmy się – finansowo nakłonić) do pracy na UW lub UJ? Mowa przecież choćby o cyklu wykładów czy zajęć, a nie o pełnym etacie. Uczelnie rzadko kiedy mają na to środki, co więcej, nie stać ich nawet na to, by zatrudniać swoich ledwo co obronionych doktorów. Ci zatem, nie mogąc prowadzić zajęć i badań w Polsce, uciekają za granicę i windują w rankingach zachodnie ośrodki. Tak, ci wybitni profesorowie, których nie ściągamy z zagranicy, to często Polacy, dla których nie było miejsca na uczelniach we własnym kraju. I tak to przeklęte błędne koło się zamyka.

Dla rządu liczą się punkty i efekty, a nie rzetelne naukowe badania

Największy dramat to jednak jeszcze coś innego. Aby tworzyć dobra naukę, trzeba wspierać intensywną wymianę myśli. A tego nam właśnie najbardziej brakuje. Cieszymy się, że ktoś zdobędzie punkcik za granicą, ale to, że na naszych uczelniach nie odbywa się poważna naukowa debata, mało kogo interesuje. Jak jednak o nią dbać, skoro trzeba pisać byle jaki artykuł, dla byle jakiego czasopisma, bo bez punktów straci się środki do życia. Na prowadzenie poważnych badań brakuje po prostu czasu.

Władza zachęca do tego, aby zajmować się tym, co zdobędzie rozgłos na Zachodzie, przez co upada humanistyka, bo u nas często na topie są inne tematy. I nikt nie dostrzega, że to bardzo dobrze wróży na przyszłość, bo nic tak nie służy nauce, jak różnorodność. Może więc warto iść tą drogą, pracować nad specyficznymi dla nas zagadnieniami, a potem przebijać się z nimi na Zachód? A nie ślepo podążać za tym, co już zostało tam wypracowane. Lub chociaż używać tych teoretycznych narzędzi do zupełnie innych tematów.

Czytaj więcej

Wyższa szkoła bezmyślności

No, ale żeby to się udało, to oprócz wiodących uniwersytetów powinniśmy mieć instytucje badawcze, które pracują np. tylko nad dziedzictwem renesansu albo polską filozofią. Nie da się wypracować świetnych wyników bez takiego wsparcia, tej lekcji danej przez ośrodki, które znajdują się na szczycie Listy Szanghajskiej, też nie odrobiliśmy. Żaden nasz rząd nie lubi wspierać instytucji, nad którymi nie będzie miał pełnej kontroli, widzi w tym niebezpieczeństwo, że będą tam kiełkować niebezpieczne dla niego tendencje. Dlatego też wzmacnia w społeczeństwie przekonanie, że w takich instytucjach to się tylko kradnie, tworzy stanowiska dla „swoich” i przepuszcza państwowe pieniądze. Toteż wszystko zostaje po staremu, a polska nauka umiera. O tym, że nie umiemy tworzyć takich instytucji i nie umiemy się zrzeszać w celu badania jednego tematu pisał już w XIX wieku (!) Julian Ochorowicz i jemu podobni.

Nie zwracamy też uwagi na inną lekcję, którą można odebrać od Harvardu czy Princeton – żadna dziedzina nauki nie rozwija się w izolacji. Humanistyka oraz nauki ścisłe muszą na siebie oddziaływać, aby były wyniki i kolejni nobliści. A u nas wciąż słuchamy rad wioskowych głupków, co sądzą, że jak zainwestujemy wyłącznie w technikę i praktykę, to będzie nam się żyło dostatnio, i wyniki też będą. Kto to widział, aby Politechnika, Uniwersytet Medyczny i Uniwersytet Warszawski mogły stworzyć jeden ośrodek badawczy, na co to komu. Podsumowując: bierzemy z Zachodu to, co najgorsze, i jeszcze to wypaczamy, a w ogóle nie zwracamy uwagi na istniejące tam dobre wzorce.

Trzeba zrezygnować z wyścigu na Liście Szanghajskiej

Należy zatem przestać oglądać się na rankingi i wziąć przykład raczej z tych uczelni, które rezygnują z udziału w jakichkolwiek klasyfikacjach (zrobiły to trzy najważniejsze chińskie uniwersytety, Uniwersytet w Utrechcie, Uniwersytet w Zurichu oraz wiele pomniejszych) lub zamierzają to zrobić (gorąca debata na ten temat toczy się m.in. we Francji). Stoją za tym całkiem mocne argumenty. Nauka to nie wyścigi i zabieganie o natychmiastowe rezultaty wcale jej nie sprzyja. A co roku nie da się mieć nowych, rewolucyjnych teorii. Trzeba dbać przede wszystkim o takich zakres badań, który porusza światłe głowy w danym kraju, choć niekoniecznie pozwala zdobywać laury za granicą. I najważniejsze – kluczowe jest zadbanie o długofalowy rozwój badań i wyeliminowanie punktowo-grantowej patologii, rezygnacja z zasady „publish or perish” („publikuj albo zgiń”). W końcu nauka to nie media społecznościowe, gdzie trzeba mieć codziennie kilka nowych, klikalnych materiałów.

Właśnie te ostatnie sprawy powinny zaprzątać uwagę rządzących i specjalistów od edukacji, a nie miejsce polskich uniwersytetów w jakichkolwiek rankingach.

Znowu larum grają. Otóż po raz 22 opublikowano Listę Szanghajską, czyli listę najlepszych szkół wyższych na świecie. Jak zwykle znajdujemy się tam na szarym końcu. Co gorsza, znalazło się tam tylko osiem polskich uczelni – o jedną mniej niż przed rokiem. Poza typowymi utyskiwaniami proponuje się też inne remedia. Np. aby środki publiczne władować w jedną uczelnie, by w końcu którakolwiek wskoczyła na wyższą pozycją. A zatem wszystko zostaje po staremu – interesuje nas tylko miejsce w klasyfikacji, a nie realna poprawa jakości polskiej nauki.

Pozostało 94% artykułu
2 / 3
artykułów
Czytaj dalej. Subskrybuj
analizy
Jacek Nizinkiewicz: Czy Donald Trump oddałby Polskę Władimirowi Putinowi? Co wiemy po debacie
Opinie polityczno - społeczne
Paweł Łepkowski: Donald Trump z Kamalą Harris na mocny remis w niegrzecznej debacie
Opinie polityczno - społeczne
Estera Flieger: gdzie „Pan Bóg i Polacy” widzą prezesa IPN?
Opinie polityczno - społeczne
Kozubal: dlaczego polskie wojsko jest ślepe i nieme
Materiał Promocyjny
Energetycznych wyspiarzy będzie przybywać
Opinie polityczno - społeczne
Warzecha: Zero logiki, maksimum zemsty