Po tym, jak na dzień przed wielkim strajkiem w szkołach na wiosnę 2019 r. z protestu wycofała się NSZZ Solidarność pracowników oświaty, nikt nie przypuszczał, że znów mogą oni stanąć przeciwko rządowi. Ale też pewnie nikt z liderów „S" nie sądził, że bliska sercu władza ich oszuka. Związkowcy uważali, że załatwili dla nauczycieli podwyżki, a ich wynagrodzenia będą rosły razem ze średnią krajową.
Ale nie dość, że takich regulacji nie ma, to nie zanosi się, by miały się pojawić. Przeciwnie – minister edukacji i nauki Przemysław Czarnek zaproponował nauczycielom podniesienie pensum o cztery godziny i kolejne 8 godzin w tygodniu pracy na rzecz szkoły. Niektórzy też mają stracić zatrudnienie.
Statystycznie może się nawet wszystko zgadzać. Problem jednak w tym, że nauczyciele, dla których zabraknie etatu, nie wypełnią obecnych braków w kadrach, bo by uczyć chemii, matematyki, języków obcych czy fizyki, trzeba mieć odpowiednią wiedzę.
Czytaj więcej
- Realizuję wszystkie punkty, które założyłem sobie zaraz na początku urzędowania i które przedstawiłem kierownictwu mojego ugrupowania, przede wszystkim panu premierowi - powiedział minister edukacji i nauki Przemysław Czarnek, pytany o bilans pracy w swoim resorcie.
Dlatego też „S" słysząc o 80 mld zł nadwyżki budżetowej, postanowiła upomnieć się o swoje. Powołano sztab protestacyjny i do 14 października będzie prowadzona akcja informacyjna związaną z rzeczywistą sytuacją w oświacie. „Dementujemy fałszywe informacje rozpowszechniane przez Ministra Edukacji i Nauki o kilkudziesięcioprocentowych podwyżkach płac nauczycieli. Podniesienie wynagrodzenia o 1420 zł, to kłamstwo" – napisano w sobotę w specjalnym komunikacie. Biorąc pod uwagę fakt, że 6 października także Komisja Krajowa „S" przyjęła stanowisko, w którym domaga się realizacji przedstrajkowych postanowień, możemy mieć sytuację, w której związkowcy z „S" staną bliżej pracowników, a dalej od partii rządzącej.