Rz: Na ostatnim szczycie NATO w Bukareszcie, zdaniem wielu komentatorów, prezydent Lech Kaczyński i minister Radosław Sikorski osiągnęli duży sukces. Spodziewa się pan, że współpraca obu polityków zwiastuje dobre czasy dla polskiej dyplomacji?
W Polsce politykę międzynarodową opisuje się językiem spraw wewnętrznych, w którym dominuje przesada, całkowity brak proporcji i rzetelności w ocenie faktów. Sukcesem w Bukareszcie byłoby przyznanie Ukrainie i Gruzji MAP (planu działania na rzecz członkostwa w NATO – red.), na czym Polsce bardzo zależało i w co prezydent zaangażował cały swój autorytet. Tak się nie stało. Jest to więc porażka. Prezydent Lech Kaczyński napisał list do przywódców 25 krajów, by uzyskać wzmiankę o czymś, co i tak było oczywiste: że kraj demokratyczny, który znajduje się na obszarze działania NATO i spełnienia standardy sojuszu, ma prawo ubiegać się o jego członkostwo. Dobrze, że jest choć taka deklaracja.
Ale przecież to prezydenci Wiktor Juszczenko i Micheil Saakaszwili uznali deklarację, że Ukraina i Gruzja będą kiedyś członkami sojuszu, za przełomową.
Polityczny wydźwięk szczytu jest następujący: nie zamykamy drogi dla Gruzji i Ukrainy. Bez stanowiska USA nawet taki wynik byłby niemożliwy. Poparcie Polski też było istotne, ale to my pomagaliśmy Amerykanom, a nie oni nam. Przyjęcie do NATO Gruzji i Ukrainy to niezwykle poważny projekt polityczny, który silnie wpływa na relacje NATO – Rosja. Oznacza m.in. zakwestionowanie polityki niemieckiej w relacjach z Rosją i z centralną Azją. I dlatego Niemcy były głównym oponentem tej koncepcji. Warszawa musi więc zaprezentować swój punkt widzenia tak, by pokazać nie tylko swoje korzyści, ale również korzyści dla partnerów z UE i NATO, a zwłaszcza dla Niemiec – największego europejskiego członka tych dwóch organizacji.
Co Polska może zaoferować?