Dariusz Filar: Finał drugiej połowy

Echa doświadczeń mojego pokolenia wyniesionych z epoki 1968–1989 daje się wciąż słyszeć, ale za lat kilka lub kilkanaście wygasną. A wtedy dzisiejsi czterdziestoparolatkowie będą musieli przemyśleć wszystko, co zrobili po 1989 r. – w latach 2003, 2015, 2023 i 2024.

Publikacja: 26.08.2024 04:30

Dariusz Filar

Dariusz Filar

Foto: materiały prasowe

Należę do pokolenia, które przyszło na świat w pierwszych latach po II wojnie światowej. Ponieważ po wojennych upustach krwi społeczeństwa w instynktowny sposób starają się zwykle odbudować swój ludnościowy potencjał, więc i moje pokolenie okazało się liczne. W 1946 r. urodziły się w Polsce 622 tys. dzieci, a w kolejnych latach liczba ta tylko rosła, by w 1955 r. osiągnąć rekordowe dla całego powojennego osiemdziesięciolecia 794 tys.

Skala urodzin w dziesięcioleciu 1946–1955 ukazuje się ze szczególną wyrazistością, gdy porównać ją z przełomem drugiego i trzeciego dziesięciolecia XXI w. Po 402 tys. urodzin w 2017 r. rozpoczął się nieprzerwany ich spadek, który w 2023 r. przywiódł do poziomu zaledwie 272 tys. Relacja liczbowa mojego pokolenia i pokolenia moich wnuków wynosi zatem w przybliżeniu 2:1, a to stanowi zrozumiałą przyczynę zaniepokojenia demografów. Jednak to nie procesom demograficznym chcę poświęcić moje rozważania.

Niepodległość przyszła w połowie życia

Osiągnięcie najważniejszych etapów w życiu mojego pokolenia przypadło na pamiętne momenty w historii kraju. W pełnoletność wkraczaliśmy u schyłku rządów Władysława Gomułki i w początkowej fazie rządów Edwarda Gierka. Nasze matury i lata studiów zbiegły się w czasie z wydarzeniami zapamiętanymi jako Marzec ’68 i Grudzień ’70. Później było krótkotrwałe doświadczenie względnego dobrobytu w pierwszej połowie lat 70., kiedy za zachodnie kredyty zakupiono nieco więcej dóbr konsumpcyjnych. Co zresztą, po przejedzeniu pożyczonych pieniędzy, zakończyło się Czerwcem ’76, a następnie Sierpniem ’80 i stanem wojennym.

Dokładnie w połowie naszego życiowego cyklu, w 1989 roku, przyszło odzyskanie przez Polskę niepodległości. Jako czterdziestolatkowie musieliśmy się przestawić z egzystencji w warunkach „realnego socjalizmu” na bytowanie w rzeczywistości obejmującej polityczną i gospodarczą normalność, o istocie której posiadaliśmy dotąd tylko ogólnikowe, mgliste pojęcie. W gruncie rzeczy mogliśmy powtórzyć słowa Dantego: „W życia wędrówce, na połowie czasu, straciwszy z oczu szlak niemylnej drogi, w głębi ciemnego znalazłem się lasu” (przystępując w 1307 r. do pisania „Boskiej komedii” Dante liczył sobie 42 lata). Jednym z nas dostosowawcze kroki powiodły się lepiej, a innym gorzej, ale pokoleniowa cezura dla wszystkich była taka sama – pierwsza połowa życia przypadła na PRL, a do spędzenia w III Rzeczypospolitej, która kryła się w lesie transformacyjnej niepewności, pozostała nam połowa druga.

Od wyborów z 4 czerwca 1989 roku minęło 35 lat. Oznacza to, że również ta druga połowa życia mojego pokolenia zmierza do nieuchronnego finału. Nasz aktualny wiek zamyka się w przedziale od 70 do 80 lat, w większości jesteśmy emerytami i coraz częściej chodzimy na pogrzeby rówieśników, bo „z naszej półki już biorą”. Wszakże nasza liczebność w momencie narodzin sprawia, że nadal jest nas około 3 mln, a to stanowi 10 proc. dorosłej populacji. I takiż udział w elektoracie. Więc naprawdę jesteśmy taką częścią społeczeństwa, którą należy uwzględniać w politycznych kalkulacjach.

Zbliżanie się do końca cyklu naszego życia i jego dokładne przepołowienie na linii demarkacyjnej PRL / III Rzeczpospolita skłania do zapytania o to, jak radziliśmy sobie w dwóch odmiennych okresach, jakie reprezentowaliśmy postawy i czy te sprzed dziesięcioleci wpłynęły na dzisiejsze. Moje oceny w tej mierze nie opierają się na rozległych badaniach socjologicznych. Stanowią wynik obserwacji 200 czy 300 osób, które należą do mojego pokolenia i z którymi bezpośrednio się spotkałem na przestrzeni własnego życia. Oceny takie mogą być oczywiście skażone subiektywizmem i arbitralnością. Nie powstrzymuje mnie to przed próbą ich sformułowania.

PRL-owskie strategie

Gdy po osiągnięciu wieku dojrzałości moje pokolenie wkraczało w rzeczywistość PRL-u, nie była już ona tak represyjna jak w dobie stalinizmu, ale wciąż nie otwierała szerszych perspektyw. Była skrępowana monopolem władzy Polskiej Zjednoczonej Partii Robotniczej i jej akolitów, dominacją państwowej własności w gospodarce, cenzurą publikacji i widowisk, a na skutek niewymienialnego pieniądza i policyjnego udostępniania paszportów limitowanym dostępem do zagranicznych podróży.

W porównaniu z należącymi do tego samego powojennego pokolenia obywatelami Zachodu od startu w dorosłość mieliśmy na sobie krępujący ruchy gorset. To życie w okowach czy też na krótkiej smyczy prowadziło do przyjmowania zróżnicowanych strategii. Kolejność, w jakiej je tutaj przedstawiam, podyktowana jest częstością ich występowania; najpowszechniejsze umieszczam na początku, by na koniec pozostawić najrzadsze.

∑ STRATEGIA POTULNEGO PRAGMATYZMU występowała najczęściej, a wynikała z traktowania PRL-u jak zjawiska przyrodniczego; nie masz wpływu na to, że rodzisz się na wypalonej przez słońce pustyni albo w obszarze zlodowaceń; i w PRL-u, podobnie jak na pustyni albo na lodowcu, nie masz możliwości, by realia otoczenia zmienić. Próba otwartego wobec nich sprzeciwu nic nie da, a może tylko narazić na poważne kłopoty. Trzeba zatem zapomnieć o ambicjach i marzeniach, a przede wszystkim przystosować się do tego, co jest dane – w miarę możliwości zapewnić sobie dochody dające znośne warunki bytowania („telewizor, meble, mały fiat”), założyć rodzinę i cierpliwie doczekać emerytury. Realizowanie tej strategii pozwalało na zachowanie dystansu wobec panującego systemu, a jednocześnie wyszarpnięcie z niego trochę, mizernych, bo mizernych, ale jednak benefitów.

∑ STRATEGIA OPORTUNISTYCZNEJ PARTYJNOŚCI odpowiadała tym, którzy doraźne korzyści cenili wyżej od osobistej niezależności i respektowania pewnych zasad. Legitymacja PZPR (nazywana „czerwoną kartą pływacką”, bo taki kolor miała jej okładka) ułatwiała poruszanie się w mętnej wodzie: mogła ułatwić awans i podwyżkę wynagrodzenia, przyspieszyć przydział mieszkania lub samochodu, zapewnić wczasy w Bułgarii. Realizowanie tej strategii wprowadzało niekiedy na ścieżkę cynicznego karierowiczostwa, ale raczej nie były to przypadki dominujące. Bardziej chodziło o „urządzenie się” na poziomie tylko trochę wyższym od dostępnego uległym pragmatykom (patrz wyżej), którzy zachowywali bezpartyjność.

∑ STRATEGIA DESPERACKIEGO UCHODŹSTWA była wyborem tych, którzy dochodzili do wniosku, że w PRL-u normalnie żyć się nie da, a życie człowiek ma tylko jedno i na jego zmarnowanie nie można sobie pozwolić; opuszczali oni kraj, by szczęścia szukać gdzie indziej. I nie mam tutaj na myśli prawie 20 tys. Polaków o żydowskich korzeniach rodzinnych, którym bilet w jedną stronę wciśnięto po Marcu ’68, ani 3 tys. działaczy Solidarności, których zmuszono do wyjazdu po wprowadzeniu stanu wojennego. Chodzi mi o bez porównania liczniejszą – według niektórych szacunków sięgającą miliona – zbiorowość tych, którzy w latach 70. i 80. nie wrócili z wizyt u mieszkających na Zachodzie krewnych i znajomych albo z turystycznych wycieczek (autokary i promy opustoszałe po pierwszym zagranicznym postoju stanowią stały element opowieści o tamtych czasach). Na taki skok w nieznane decydowali się w większości właśnie ludzie z pierwszego powojennego pokolenia, a to zredukowało o znaczący odsetek (jakieś 15 proc.) jego krajową liczebność.

∑ STRATEGIA NISZOWEJ KOMPETENCJI – obierali ją ci, którzy nie tracili wiary, że znakomity lekarz, inżynier, artysta czy rzemieślnik jest w stanie osiągnąć znaczącą pozycję społeczną i względny dobrobyt nawet w PRL-u. Należało tylko znaleźć niszę, w której można było się wykazać talentem, pracowitością i kompetencjami. Towarzyszyła tej wierze przykra świadomość, że w normalnych warunkach wszystko byłoby łatwiejsze do zdobycia i skala dokonań większa, ale na szczęście świadomość ta nie stanowiła czynnika paraliżującego wolę działania.

∑ STRATEGIA IDEOWEJ PARTYJNOŚCI bywała realizowana przez nielicznych, ale naprawdę trafiali się i tacy. Na swój sposób wierzyli, że PRL-owski „ustrój sprawiedliwości społecznej”, mimo wszystkich niedociągnięć, ma przewagę na ustrojem kapitalistycznym, uważali, że szeregi PZPR zasilone ich uczestnictwem podniosą się w rewiry trafniejszego myślenia, większej rzetelności i słuszniejszych decyzji. Odczuwali potrzebę włączenia się w polityczne działanie, a część z nich skierowała w tę stronę fala entuzjazmu, jaką przyniosło objęcie władzy przez Edwarda Gierka po wydarzeniach Grudnia ’70. Często ci sami entuzjaści dziesięć lat później tworzyli struktury poziome PZPR, a potem rzucali legitymacje partyjne, gdy wprowadzony został stan wojenny.

∑ STRATEGIA STOPNIOWANEJ OPOZYCYJNOŚCI przyciągała tych, których traktować należy jako wyjątki; zainteresowanych aktywnością w politycznej sferze życia, a jednocześnie odrzucających jej wymiar oficjalny i kontrolowany przez władzę. Ową opozycyjność traktować należy jako stopniowaną, bo różne było jej natężenie w drugiej połowie lat 70. i pod koniec lat 80., odmienna także była waga zaangażowania w poszczególne jej formy – zakładanie niezależnych organizacji, kolportaż wydawnictw ukazujących się poza zasięgiem cenzury, redagowanie i druk takich wydawnictw, przygotowanie politycznych manifestacji. Ujmując rzecz najkrócej – w pierwszym opozycyjnym szeregu szła garstka, a dalsze szeregi też nie imponowały liczebnością. Wspólne było natomiast przekonanie ogółu opozycjonistów, że należy przeciwdziałać utrwalaniu się i umacnianiu chorego tworu, jakim była PRL. Oczekiwania względem efektów ich działań rozciągały się na długiej skali – od wizji rychłego obalenia ustroju po zamierzone na długi dystans (w gruncie rzeczy nie wiadomo jak długi) budowanie zbiorowości świadomych i wolnych duchowo obywateli.

Towarzyska mieszanka postaw

W ćwierćwieczu 1965–1989 obserwowałem wśród moich rówieśników – wtedy najpierw dwudziestoletnich, a później trzydziestoletnich i wreszcie zbliżających się do czterdziestki – tych sześć strategii czy życiowych postaw. Być może było ich więcej, ale nie potrafię ich zidentyfikować. Natomiast z pewnością trafiały się postawy hybrydowe, łączące w sobie elementy dwóch czy nawet trzech strategii.

Za ważne i ciekawe zjawisko tamtych czasów skłonny jestem uznać fakt, że reprezentanci różnych postaw specjalnie się na siebie nie boczyli. Pamiętam spotkania towarzyskie, na których pojawiali się ludzie spod wszystkich sześciu znaków i nie powodowało to zwarzenia atmosfery. Rozmawiano ze sobą, wymiana poglądów bywała ożywiona, ale rzadko przeradzała się w awanturę. Zdarzało się, że wzajemnie formułowano wobec siebie uszczypliwości czy nieco ostrzejsze złośliwości, co nie prowadziło jednak do ostatecznej obrazy.

Być może wynikało to z powszechnego przekonania, że wszyscy toniemy w tym samym bagnie, z którego każdy ratuje się na swój własny sposób i trudno przesadnie się czepiać o dokonany w tym zakresie wybór. Dlatego znajomych miało się różnych, a jedynie przyjaźnie nawiązywało się wśród tych, którzy trzymali się strategii takiej samej jak nasza (chociaż i w tej mierze przytrafiały się sytuacje nietypowe).

W 35-lecie III Rzeczypospolitej

Druga połowa życia i wieńcząca ją starość upływają nam w rzeczywistości kompletnie odmiennej od tej, która stanowiła ramy naszej młodości. Władza wyłania się dzisiaj w wyniku konkurencji wielu partii politycznych. Rozwinęło się wiele prywatnych firm odnoszących sukcesy nie tylko na krajową, lecz także na europejską i światową skalę, a chociaż wciąż istnieją spółki Skarbu Państwa – i to w zdecydowanie nadmiernej liczbie – nie one decydują o stanie krajowej gospodarki.

W publikacji czasopism i książek, a także wystawianiu sztuk w teatrach i kręceniu filmów główną barierę stanowią środki finansowe, a nie decyzje centralnego urzędu cenzury państwowej. Paszport można trzymać w domowej szufladzie, złoty należy do walut wymienialnych, a najbardziej atrakcyjne turystycznie kraje przestały wymagać od Polaków wiz.

Taki obraz rzeczywistości spełnia najśmielsze oczekiwania młodych opozycjonistów sprzed półwiecza. Nie oznacza to jednak, że całe pokolenie, do którego oni należą, ogół tych, którzy liczą sobie dzisiaj od 70 do 80 lat, podziela pozytywną ocenę sytuacji. Zbiorowość powojennego wyżu rozdzieliła się na dwie orientacje, z których bardziej liczna nie jest łatwa do wyraźnego wyodrębnienia i zdefiniowania, a to sprawia, że określam ją jako orientację amorficzną. Mniej liczną drugą określić można jako orientację europejską.

Dwie orientacje powojennego wyżu

∑ ORIENTACJA AAA – AMORFICZNA, ANTYRYNKOWA, ANTYEUROPEJSKA – obejmuje ponad połowę zaawansowanych wiekowo Polaków, a być może sięga nawet dwóch trzecich tej grupy. Amorficzność orientacji wynika stąd, że przyciąga i wchłania osoby powodowane bardzo różnymi przekonaniami i emocjami. Występuje wśród nich rozczarowanie własnymi osiągnięciami w warunkach gospodarki rynkowej i zawiść wobec tych, którym powiodło się lepiej.

Towarzyszy temu przeświadczenie, że efektywniej (i z większą dbałością o sprawiedliwość!) rozwiną gospodarkę nominowani przez rządzącą partię państwowi urzędnicy, a nie prywatni przedsiębiorcy. Pojawia się rodzaj tęsknoty za prostotą życia w PRL-u, życia siermiężnego, ale niewymagającego nadmiernej kreatywności i wysiłku. Napotkać można także przywiązanie do tradycyjnej religijności i związanych z nią norm obyczajowo-kulturowych, któremu towarzyszy obawa przed wpływami zlaicyzowanej, wielokulturowej i otwartej na progresywne idee Europy.

Dołącza się do tego uproszczone rozumienie patriotyzmu, sprowadzonego do bogoojczyźnianych sloganów i pustych gestów, a na skutek tego nierzadko przesuwającego się ku nacjonalizmowi. Oglądając się w przeszłość, można dostrzec, że szeregi dzisiejszej orientacji AAA zasilają przede wszystkim wyznawcy dwóch strategii najliczniej reprezentowanych przed 1989 r. – ówcześni potulni pragmatycy i upartyjnieni oportuniści. Z ich perspektywy całkowicie akceptowalne jest przeobrażenie się niegdysiejszego zaufanego prokuratora Służby Bezpieczeństwa w dzisiejszego strażnika konstytucji, drobnego urzędnika PRL-owskiej spółdzielczości i gorliwego członka PZPR w prezesa wielkiej spółki Skarbu Państwa, a prowadzącego niejasne interesy zakonnika w duchowego przywódcę. Mogę się zżymać, że więcej niż co drugi spośród moich rówieśników opowiada się za takim kształtem rzeczywistości, ale zamknięcie na to oczu byłoby lekkomyślnością.

∑ ORIENTACJA EUROPEJSKA – jednoznacznie przyjęli ją za swoją ci, którzy uznają, że przełomowy 1989 rok otworzył Polsce drogę powrotu ku cywilizacji zachodniej, a także do włączenia się w to wszystko, co Europa Zachodnia budowała od zakończenia II wojny światowej. Marzenie prekursorów integracji europejskiej o zjednoczeniu i uwspólnotowieniu kontynentu w taki sposób, by już nigdy nie były prowadzone na jego obszarze wojny, a społeczeństwa i gospodarki harmonijnie ze sobą współdziałały, traktowane jest w tej grupie polskich siedemdziesięcioparolatków jako własny program.

Pozwala on widzieć Polskę jako integralny składnik Unii Europejskiej, podlegający jej prawom, uczestniczący w jej programach i przyjmujący współodpowiedzialność za jej rozwój. W szeregach zwolenników tej orientacji w naturalny sposób odnajdują się dawni opozycjoniści, którzy takiego przeobrażenia kraju pragnęli oraz niszowi perfekcjoniści, którym przeobrażenie to pozwoliło na pełne rozwinięcie skrzydeł. Spotykamy tutaj również PZPR-owskich reformatorów, którzy przed laty próbowali dokonać zmian niezupełnie takich jak te, co faktycznie zaszły, ale ostatecznie zdołali docenić i tę drogę do wydobycia się z PRL-owskiego marazmu. Można szacować, że dzisiejsza orientacja, która wzięła początek z trzech powyższych strategii sprzed dziesięcioleci, skupia około jednej trzeciej osób z mojego pokolenia.

Długi cień PRL-u

Szacunki, których tutaj dokonuję – przyznaję, że zgrubne i odnoszące się do próby badawczej, której socjologowie z pewnością nie uznaliby za reprezentatywną – wskazują, że zdecydowani zwolennicy orientacji europejskiej są mniej liczni od rówieśników pogrążonych w emocjonalnym i ideowym amorfizmie. Dowodzi to jak mocny wciąż pozostaje padający na tych drugich cień PRL-u. Odnoszę przy tym niekiedy niepokojące wrażenie, że w miarę oddalania się od tamtych czasów ich cień, przynajmniej w odniesieniu do pewnej części mojego pokolenia, staje się coraz gęstszy.

Przejawia się to mocno w rozmowach na zasadnicze tematy polityczne. Między tymi z czasów PRL-u i dzisiejszymi istnieje głęboka odmienność. Dotyczy ona temperatury sporów, a właściwie w ogóle możliwości ich prowadzenia. Wspomniałem wcześniej, że w czasach młodości mojego pokolenia spotykali się przy różnych okazjach ludzie podporządkowujący swoje postępowanie odmiennym strategiom, rozmawiali ze sobą, a jeśli nawet różnice w postawach ulegały przy tej okazji ujawnieniu, to dyskurs i tak pozostawał w miarę spokojny.

Natomiast dzisiaj staruszkowie opowiadający się za jedną z dwóch orientacji błyskawicznie się rozgorączkowują i wpadają w zacietrzewienie, a w efekcie zamiast dialogu mamy przeciwstawne wrzaskliwe monologi. Być może w jakimś stopniu wynika to z zaawansowanego wieku rozmówców i powinno być traktowane jako właściwa mu przypadłość.

Należy jednak brać pod uwagę i to, że w czasach PRL-u ewentualny spór stanowił sztukę dla sztuki, bo w niewielkim stopniu wywierał wpływ na kształtowanie się rzeczywistości. Dzisiaj jest on punktem wyjścia do decyzji politycznych, które podejmowane są przy wyborczych urnach, a tym samym może oddziaływać na rzeczywistość w sposób sprawczy i bezpośrednio odczuwalny. Kontekst odmienności poglądów uległ fundamentalnemu przeobrażeniu, a to nadaje znacznie wyższą dynamikę ich starciu. Wracamy zatem do oczywistej obserwacji, że na koniec pierwszej połowy życia (lata 80. XX w.) i u schyłku połowy drugiej (lata 20. XXI w.) moje pokolenie znalazło się w alternatywnych światach.

Europa i nieubłagane prawa biologii

Schyłek drugiej połowy życia oznacza jednocześnie nadchodzenie końca jego całości. Prawa biologii są nieubłagane – za dziesięć lub tylko nieco więcej lat pokolenia urodzonego w pierwszej dekadzie po II wojnie światowej nie będzie już wśród żywych (zostanie oczywiście jakaś reprezentacja dzielnych dziewięćdziesięcioparolatków, ale jej liczebność i oddziaływanie na rzeczywistość raczej nie będą znaczące).

Schodzenie ze sceny budzi naturalne zainteresowanie tymi, którzy pojawią się na niej po nas. Rozglądając się wokół siebie, spostrzegam, że cały szereg najważniejszych ról w życiu publicznym obejmują dzisiaj czterdziestoparolatkowie (każdy sam może sobie tutaj wstawić wybrane nazwiska). Ich rodzice należą do mojego pokolenia, a oni sami w momencie odzyskiwania przez Polskę niepodległości byli nastolatkami i w wyborach z czerwca 1989 roku jeszcze nie uczestniczyli. Z PRL-u wynosili jedynie doświadczenia dziecięce – ktoś o dramacie zgubienia kartki na mięso, gdy mama ustawiła go w kilkusetmetrowej kolejce przed sklepem, a ktoś inny o radości bycia obdarowanym tabliczką wyrobu czekoladopodobnego.

Ale czternaście lat później, w czerwcu 2003 roku, gdy w referendum rozstrzygana była kwestia akcesji Polski do Unii Europejskiej, liczyli już sobie dwadzieścia parę lat i dysponowali pełnią praw wyborczych. W referendum uczestniczyło 58,85 proc. Polaków, a 77,45 proc. ich głosów zostało oddanych za akcesją. Krótko po referendum, w sierpniu 2003 roku, Centrum Badania Opinii Społecznej (CBOS) przeprowadziło badania nad uczuciami towarzyszącymi przyjęciu jego wyników. Wśród ówczesnych dwudziestoparolatków reakcję określoną jako „z entuzjazmem” wskazało 15 proc. (wobec średniej dla ogółu respondentów wynoszącej 8 proc.), a „z zadowoleniem” 43 proc. (wobec średniej 35 proc.). Jeśli tylko dwudziestoparolatkowie z 2003 roku do dzisiaj nie zmienili zdania, to orientacja europejska, którą przedstawiłem wyżej, omawiając aktualną postawę ich rodziców, może być w tym młodszym pokoleniu reprezentowana liczniej.

Perspektywa historyczna dwudziestolatków

Ważkie i niełatwe do udzielenia odpowiedzi jest pytanie o świadomość Polaków, którzy urodzili się już po odzyskaniu niepodległości, u schyłku XX w. i na początku XXI w., a dzisiaj są już dwudziestoparolatkami. Takich osób, młodych i dorosłych, które nigdy nie doświadczyły rzeczywistości PRL-u, jest około 5 mln. Raz po raz uzmysławiam sobie, że z ich perspektywy wprowadzenie stanu wojennego w 1981 r. i wybory z 4 czerwca 1989 r. są zdarzeniami równie odległymi historycznie, jak dla mojego pokolenia były klęska wrześniowa 1939 r. i upadek III Rzeszy w 1945 r. Ile uwagi poświęcaliśmy jako ludzie młodzi temu, co miało miejsce krótko przed naszym urodzeniem? Na ile rozumieliśmy, jaki to wywarło wpływ na nasze życie? Jak często nasi dziadkowie i rodzice byli gotowi, by rozmawiać z nami na ten temat?

Życiowe strategie, jakie wybierali w młodości ludzie mojego pokolenia, wynikały ze sztywnych, narzuconych z zewnątrz ram PRL-owskiej rzeczywistości. Dzisiaj, w finale życia, ukształtowane wtedy postawy i wzorce zachowania wciąż znajdują odzwierciedlenie w preferowanych orientacjach. Echa doświadczeń wyniesionych z epoki obejmującej lata 1968–1989 daje się wciąż słyszeć, ale za lat kilka lub kilkanaście powinny całkowicie wygasnąć. A wtedy dzisiejsi czterdziestoparolatkowie będą musieli bardzo poważnie przemyśleć wszystko, co zrobili po 1989 roku – w latach 2003, 2015, 2023 i 2024.

Dariusz Filar

Autor jest ekonomistą, emerytowanym profesorem Uniwersytetu Gdańskiego, w latach 2004–2010 był członkiem Rady Polityki Pieniężnej

Należę do pokolenia, które przyszło na świat w pierwszych latach po II wojnie światowej. Ponieważ po wojennych upustach krwi społeczeństwa w instynktowny sposób starają się zwykle odbudować swój ludnościowy potencjał, więc i moje pokolenie okazało się liczne. W 1946 r. urodziły się w Polsce 622 tys. dzieci, a w kolejnych latach liczba ta tylko rosła, by w 1955 r. osiągnąć rekordowe dla całego powojennego osiemdziesięciolecia 794 tys.

Pozostało 98% artykułu
2 / 3
artykułów
Czytaj dalej. Subskrybuj
Opinie Ekonomiczne
Witold M. Orłowski: Gospodarka wciąż w strefie cienia
Opinie Ekonomiczne
Piotr Skwirowski: Nie czarne, ale już ciemne chmury nad kredytobiorcami
Ekonomia
Marek Ratajczak: Czy trzeba umoralnić człowieka ekonomicznego
Opinie Ekonomiczne
Krzysztof Adam Kowalczyk: Klęska władz monetarnych
Opinie Ekonomiczne
Andrzej Sławiński: Przepis na stagnację
Opinie Ekonomiczne
Piotr Skwirowski: Ludzie potrafią liczyć. Władza prosi się o kłopoty