2020 r. upłynął pod znakiem pandemii. II kwartał przyniósł załamanie sprzedaży mieszkań i aktywności deweloperów, ale już w III kwartale widzieliśmy odbicie. Jak pan ocenia ten dziwny rok i co czeka nas w 2021 r.?
Zważywszy na okoliczności, 2020 r. można ocenić jako nawet bardzo dobry. Pierwotny rynek mieszkaniowy okazał się zieloną wyspą w czasie pandemii. Pytanie, czy ten stan rzeczy utrzyma się w kolejnych kwartałach. Problem w tym, że nie do końca możemy zidentyfikować stan koniunktury od 2018 r. W 2019 r. widzieliśmy przyspieszenie w związku z wyborami, deklaracjami rządowymi podniesienia płac i rozszerzenia programów socjalnych. To trwało praktycznie do wybuchu pandemii w marcu 2020 r. Załamanie w II kwartale było efektem lockdownu, a III kwartał wyglądał całkiem przyzwoicie i dawał powody do optymizmu. Pytanie, czy odbicie z III kwartału to zwiastun kontynuacji boomu, czy – jak to mówią inwestorzy giełdowi – odbicie zdechłego kota, a więc ostatni wzrost przed spowolnieniem. Trudno to jednoznacznie ocenić, dopiero na początku stycznia poznamy wstępne dane o sprzedaży mieszkań przez deweloperów giełdowych w IV kwartale.
Myślę, że w 2021 r. nie czekają nas większe perturbacje, jestem ostrożnym optymistą.
Co może się stać z cenami mieszkań, które od lat rosną – i pandemia nie powstrzymała tego trendu?
Myślę, że najbardziej prawdopodobna jest korekta cen transakcyjnych. Na rynku panuje duży optymizm i mało kto prognozuje dziś spadek cen. Teraz obserwujemy stabilizację, spodziewam się kilkuprocentowej korekty cen mieszkań i kilkuprocentowego spadku sprzedaży. Dlaczego? 2021 r. przyniesie prawdziwy dyskomfort odczuwania przez społeczeństwo pogorszenia sytuacji gospodarczej z powodu pandemii.