To oznacza, że mimo wstrzemięźliwych ocen projektu u jego zarania, jego założyciel i redaktor naczelny – Rob Wijnberg (rocznik 1982) – może mówić o sporym sukcesie.
Jak podał internetowy dziennik, jego roczną prenumeratę (kosztuje 60 euro) właśnie przedłużyła ponad połowa subskrybentów, dzięki którym projekt ruszył we wrześniu 2013 roku (czyli 11 tys. z 18,9 tys.).
Na starcie udało mu się uzbierać ponad 1 mln euro, a całkowite roczne przychody sięgnęły 2,2 mln euro, przy czym ani jeden euro cent nie pochodził w tej puli z reklam, bo ich z założenia w De Correspondent nie ma. Łączna liczba płacących subskrybentów tytułu (nie tylko jego założycieli, którzy wpłacili po 60 euro z góry, zanim tytuł zaistniał) wynosi teraz 28 tys. osób.
Z okazji rocznicy gazeta opublikowała strukturę swoich kosztów. Wynika z niej, że ponad połowa wpływów jest przeznaczana na pensje dla dziennikarzy, niecała jedna piąta to podatki, następnie ponad 10 proc. zagarniają wydatki na technologie i wzornictwo, niecałe 5 proc. – na zdjęcia. - De Correspondent skupia się na analizach, dziennikarstwie śledczym i historiom, które umykają mediom mainstreamowym. Publikacje są codzienne, ale czytelnicy wiedzą, że typowego newsa tam nie znajdą - pogłębiona informacja na ten temat malezyjskiego samolotu strąconego nad Ukrainą trafiła tam dopiero po paru dniach, a i tak ponoć była wyjątkiem – mówi Marek Miller, redaktor naczelny należącego do Izby Wydawców Prasy portalu Prasa.info promującego prasę.