Mija setna rocznica urodzin Ingmara Bergmana. Największego z wielkich, jak często piszą o nim krytycy. Artysty, który w sztuce szukał sensu istnienia, zaglądał w zakamarki duszy człowieka, wadził się z Bogiem, dotykał tajemnicy śmierci. Od „Wakacji z Moniką", „Tam gdzie rosną poziomki", „Wieczoru kuglarzy", „Siódmej pieczęci" przez „Milczenie" i „Personę", aż do „Szeptów i krzyków", „Jesiennej sonaty" czy „Fanny i Aleksander".
Sztuka zawsze była dla niego najważniejsza. Wszystko inne, kobiety, dzieci, codzienność, polityka, nawet przyjaźnie schodziły na plan dalszy. Kiedy pracował, świat przestawał się liczyć. Mówiono o nim „święty potwór". Pewnie to samo można powiedzieć o niemal wielkich artystach, bo w geniusz często wpisany jest egoizm. Ale Ingmar Bergman nigdy się swojego egocentryzmu nie wstydził. Mówił o nim otwarcie i bez zażenowania.