[b]Wrócił pan w 1992 r. do Polski i zabrał się do odbudowywania rodzinnych posiadłości?[/b]
[b]Jerzy Mańkowski:[/b] Przyjechałem tu zakładać spółki w dziedzinie ochrony środowiska i energetyki. Założyłem ich ponad 20. Ciężko pracowałem. Zaczynałem od spraw, które wydawały się niemożliwe.
[b]Myślałam, że chodziło o powrót do domu?[/b]
Nie myślałem, że uda mi się wrócić na swoje. Nikt z rodziny w to nie wierzył. Przeczytałem przypadkiem w „Rzeczpospolitej” w 1992 roku, że Brodnica idzie na sprzedaż. Zadzwoniliśmy do Agencji Nieruchomości Rolnych i dowiedzieliśmy się, że nie ma już spadkobierców, bo wymarli. To mnie zmobilizowało, żeby zareagować. No przepraszam, istniejemy i blokujemy tę sprzedaż. Nie było ani pieniędzy, ani pomysłu, więc blokowanie trwało sześć lat. Przez ten czas zarabiałem.
Brodnica była pod zarządem Manieczek, które miały jakieś sześć pałaców. Słynny PGR Manieczki, pokazowy, gdzie sprowadzano władców komunistycznych, by pokazać, jak to pięknie PGR działały. Na czele stał dyrektor Jan Bajer. Jedną ręką brał pieniądze od władz komunistycznych, a drugą remontował te pałace i utrzymywał tradycję, budował kaplicę w okolicy. Jak się zmienił system, był zaniepokojony, że jego praca – wierzącego socjalisty – zaczyna się walić. Dwory są bez właścicieli. To on zaczął pomagać, by nastąpił powrót naszej rodziny. Przekonywał do tego społeczeństwo i władze. Gdyby wtedy powiedział, że nie ma mowy, to byśmy nie kupili swojego. Potem, już nie będąc dyrektorem, przyjeżdżał przyglądać się pracom, doradzać. 23 kwietnia rano zadzwonił złożyć mi życzenia imieninowe. Dwie godziny później dostał ataku serca i zmarł. Dokonał obowiązku. Wtedy uwierzyłem, że w Polsce są osoby niezależne od opcji politycznych chcące naprawienia krzywd. PTZ musi znaleźć tych ludzi. To nasza rola.