Czas na mroczną opowieść - rozmowa z Piotrem Adamczykiem

Po papieżu i komediach będę specjalistą od dzieł Caravaggia – mówi Piotr Adamczyk Janowi Bończy-Szabłowskiemu.

Aktualizacja: 26.05.2015 00:34 Publikacja: 25.05.2015 19:00

Czas na mroczną opowieść - rozmowa z Piotrem Adamczykiem

Foto: Materiały Promocyjne

Rzeczpospolita: Mało ostatnio pana w telewizji czy kinie, za to sporo w reklamie.

Piotr Adamczyk: Kiedyś zazdrościłem Markowi Kondratowi, że związał się długofalowo z konkretnym bankiem, bo to daje mu poczucie stabilizacji finansowej. Cieszę się, że podobnie stało się ze mną. Jestem włączony w promocję konkretnego banku. Mam satysfakcję, gdy kręcimy niestandardowe reklamy. Film z moimi tenisowymi i szachowymi wcieleniami zebrał wiele nagród cenionych w świecie reklamy. Dzieci wołają za mną na ulicy: „O, ten pan z banku". A ta rozpoznawalność ma też swoje zalety. Fundacja DKMS tworząca największą na świecie bazę potencjalnych dawców szpiku kostnego zaproponowała mi funkcję ambasadora. Chętnie się zaangażowałem, bo wiem, że mogę pomóc. A poza tym realizuję inne plany aktorskie. Właśnie skończyliśmy zdjęcia do drugiej części tak dobrze przyjętych „Listów do M".

Pierwsza część opowieści zaskarbiła sobie sympatię widzów podobnie jak komedie romantyczne z pana udziałem. To był rodzaj odreagowania po filmach o Janie Pawle II?

Jerzy Pilch zażartował kiedyś, że po roli papieża polski aktor powinien już tylko umrzeć. I mówiąc żartem, mam poczucie, że tak myślała spora część społeczeństwa. No, w mniej kategorycznej wersji, ostatecznie mógłbym jeszcze wstąpić do klasztoru. Kiedy kwestowałem na Powązkach, podchodziły do mnie starsze panie i z troską pouczały, że po roli papieża nie powinienem pokazywać się w komediach. Zapomniały, że aktorstwo to mój zawód, że ja z tego żyję.

I że może pan zagrać nawet tak wrednego typa jak gestapowiec w „Czasie honoru".

Kiedy w Rzymie dobiegały końca zdjęcia drugiej części opowieści o polskim papieżu, rzeczywiście zastanawiałem się, co dalej. Wtedy zadzwonił do mnie Andrzej Saramonowicz i zaproponował udział w „Testosteronie". Kamień spadł mi z serca, wiedziałem, że dalej będę mógł po prostu uprawiać mój zawód. Miałem oczywiście na początku problem z siarczystymi przekleństwami bohatera. Po pierwsze, nie używam ich zbyt często w życiu codziennym, po drugie – trzy lata „przebywania z papieżem" trochę człowieka zmieniają. W zawodzie bardzo świadomie staram się jednak uprawiać płodozmian, taką trójpolówkę.

Były więc filmy biograficzne o Chopinie i Janie Pawle II, były komedie, to może teraz pora na thriller.

Jest pan blisko. Wziąłem udział w filmie „Framed". Rzecz dotyczy zaginionych obrazów Caravaggia. Scenariusz jest wielowątkowy i wciągający. Bardzo mnie zainteresował.

Kto reżyseruje?

Debiutant Piotr Śmigasiewicz. Przypadkowo wpadliśmy na siebie w Rzymie. Pisał scenariusz z myślą o mnie i uznał to spotkanie za omen. Po latach doprowadził do powstania dużej międzynarodowej produkcji.

Grać u debiutanta to zawsze ryzyko.

Ale warto je podejmować, gdy się wierzy w sens tego, co proponuje. Tym bardziej że przekonał nie tylko mnie, ale także znanych europejskich aktorów. Jest Włoszka Alessandra Mastronardi, która niedawno grała u Woody'ego Allena. W postać profesora, który wysyła mnie z pewną mroczną misją, wcielił się Torsten Voges, znany choćby z filmu „Big Lebowski". Jest w obsadzie niemiecki aktor Gedeon Burkhard, czyli popularny odtwórca głównej roli w pierwowzorze serialu „Komisarz Rex". Ich też Śmigasiewicz przyciągnął jakością scenariusza i swoją niezwykłą wizją.

A kogo pan gra?

To ciekawa, złożona psychologicznie postać. Człowiek, który tak mocno skupił się na malarstwie, że odseparował się od codzienności. A w jego życiu prywatnym rozegrało się kilka tragedii. On sam jako specjalista od dzieł Caravaggia staje przed wieloma dylematami moralnymi. Otrzymuje stypendium i wyrusza w poszukiwaniu ostatnich dzieł malarza, potem ma ustalić ich autentyczność.

To ciągle aktualny temat.

Kiedy rozpoczęliśmy zdjęcia, „The Guardian" opisywał odnalezienie ostatnich prac Caravaggia. W świecie sztuki rozpętała się dyskusja na temat ich autentyczności. Czuliśmy, że rzeczywistość skleiła się z naszym scenariuszem.

Gdzie kręciliście zdjęcia?

W Porto Ercole, gdzie zmarł Caravaggio – malowniczej miejscowości, która dla Rzymu jest tym, czym dla Warszawy Kazimierz Dolny. Po sezonie była prawie pusta, więc służyła znakomicie jako plan filmowy. Sporo dyskutowaliśmy z miejscowymi rybakami, na której konkretnie plaży zmarł Caravaggio. Tak zaprzyjaźnili się z polską częścią ekipy, że nauczyli się mówić: dzień dobry, dziękuję. Czuliśmy się przez dwa miesiące członkami tamtej społeczności. Film jest w trakcie montażu, ale już wiem, że będzie bardzo wysmakowany plastycznie. Za kamerą stanął Arkadiusz Tomiak.

Nie tęskni pan za teatrem?

Ale ja ciągle gram. Ostatnio wraz z IMKA pojechaliśmy do Copernicus Center w Chicago. I pokazaliśmy tam „Dzienniki" Gombrowicza w reżyserii Mikołaja Grabowskiego. Mieliśmy obawy, bo do tej wielkiej sali zwykle przyjeżdża się z farsami, a my dla Polonii, czyli emigrantów, przygotowaliśmy dzieło emigranta. Zagraliśmy dwa razy przy pełnej sali i z owacjami na stojąco. Za teatrem więc nie muszę tęsknić, ale gdy 1 kwietnia przeczytałem w „Rzeczpospolitej", że mam zagrać z Januszem Gajosem w „Kubusiu Fataliście", pomyślałem, że byłoby dobrze, gdyby niektóre żarty primaaprilisowe przerodziły się w rzeczywistość.

—rozmawiał Jan Bończa-Szabłowski

Kultura
Muzeum Historii Polski na 11 listopada: Wystawa „1025. Narodziny królestwa”
Kultura
WspółKongres Kultury: trudna prawda o artystach i rządzie
Kultura
Festiwal Eufonie to sieć muzycznych powiązań
Kultura
Co artyści powiedzą o władzy
Materiał Promocyjny
Fotowoltaika naturalnym partnerem auta elektrycznego
Kultura
Dyrektor państwowego instytutu złożyła rezygnację. Teraz ją wycofuje i oskarża ministerstwo
Materiał Promocyjny
Seat to historia i doświadczenie, Cupra to nowoczesność i emocje