Rzeczpospolita: Mało ostatnio pana w telewizji czy kinie, za to sporo w reklamie.
Piotr Adamczyk: Kiedyś zazdrościłem Markowi Kondratowi, że związał się długofalowo z konkretnym bankiem, bo to daje mu poczucie stabilizacji finansowej. Cieszę się, że podobnie stało się ze mną. Jestem włączony w promocję konkretnego banku. Mam satysfakcję, gdy kręcimy niestandardowe reklamy. Film z moimi tenisowymi i szachowymi wcieleniami zebrał wiele nagród cenionych w świecie reklamy. Dzieci wołają za mną na ulicy: „O, ten pan z banku". A ta rozpoznawalność ma też swoje zalety. Fundacja DKMS tworząca największą na świecie bazę potencjalnych dawców szpiku kostnego zaproponowała mi funkcję ambasadora. Chętnie się zaangażowałem, bo wiem, że mogę pomóc. A poza tym realizuję inne plany aktorskie. Właśnie skończyliśmy zdjęcia do drugiej części tak dobrze przyjętych „Listów do M".
Pierwsza część opowieści zaskarbiła sobie sympatię widzów podobnie jak komedie romantyczne z pana udziałem. To był rodzaj odreagowania po filmach o Janie Pawle II?
Jerzy Pilch zażartował kiedyś, że po roli papieża polski aktor powinien już tylko umrzeć. I mówiąc żartem, mam poczucie, że tak myślała spora część społeczeństwa. No, w mniej kategorycznej wersji, ostatecznie mógłbym jeszcze wstąpić do klasztoru. Kiedy kwestowałem na Powązkach, podchodziły do mnie starsze panie i z troską pouczały, że po roli papieża nie powinienem pokazywać się w komediach. Zapomniały, że aktorstwo to mój zawód, że ja z tego żyję.
I że może pan zagrać nawet tak wrednego typa jak gestapowiec w „Czasie honoru".