Wykuwanie porozumienia w sprawie unijnego budżetu trwa. Tylko we wtorek premier Viktor Orbán spotkał się w Warszawie najpierw z tandemem Mateusz Morawiecki–Jarosław Kaczyński, a później z liderami mniejszych partii Zjednoczonej Prawicy. Cel jest jednoznaczny: Nie tylko samo porozumienie, ale też utrzymanie w jego orbicie wszystkich koalicjantów. Sam premier Morawiecki przyznał we wtorek, że rozporządzenie powinno odnosić się tylko do spraw budżetowych.
Pytanie, czy szykowane rozwiązanie rzeczywiście zaspokoi oczekiwania w PiS i Zjednoczonej Prawicy. Bo „czerwonych linii" nakreślono już sporo. Głównie robił to Zbigniew Ziobro i europosłowie, którzy w ostatnich dniach mocno skrytykowali pozycję Jarosława Gowina. Lider Porozumienia wspomniał o „wiążących deklaracjach interpretacyjnych" jako wyjściu z sytuacji. Jedno jest pewne: sytuacja zarówno w PiS, jak i Zjednoczonej Prawicy pozostaje złożona. Premier Morawiecki stoi być może przed najtrudniejszym z testów od początku swojej rządowej kariery. Trzy lata temu, 7 grudnia 2017 r., Komitet Polityczny PiS udzielił mu oficjalnej rekomendacji na stanowisko premiera. Teraz zarówno on, jak i cała prawica stają przed aktualizacją sytuacji. Jest o tyle trudno, że porażka nie wchodzi w zasadzie w grę.
Negocjacje budżetowe przechodziły zawsze do historii – ale to była historia sukcesów. „Yes, yes, yes" premiera Kazimierza Marcinkiewicza trafiło do słownika polityki. Na sukcesie unijnych negocjacji w sprawie budżetu budował się Donald Tusk. Dlatego premier Morawiecki ma dylemat: bez unijnych funduszy – mimo gromkich deklaracji tu i ówdzie – perspektywa zwycięstwa w kolejnych wyborach się oddala. Bo nie będzie możliwa bez sukcesu w odbudowie gospodarki po pandemii. To jasne, że porażka na brukselskim szczycie (lub raczej w zakulisowych rozmowach przed nim) sprawi, że Morawiecki wewnętrznie straci najważniejszy atut, który odróżnia go w PiS. Skuteczność na arenie międzynarodowej. To jedna strona medalu. Morawiecki musi nawigować nie tylko między Scyllą gospodarczej i politycznej porażki, ale też Charybdą w postaci sytuacji w Zjednoczonej Prawicy. Typowy dla UE kompromis kogoś w PiS czy w Zjednoczonej Prawicy na pewno nie zadowoli. Zwłaszcza tych, którzy pchają Morawieckiego do weta, bo liczą, że zatopi to jego polityczną karierę już na zawsze. I usunie go z grona tych, którzy liczą się w grze o przyszłość prawicy w Polsce.
Front wewnętrzny
W kuluarach Sejmu krążą opowieści o tym, że bez weta całemu PiS grozi pęknięcie. Nie chodziłoby więc tylko o potencjalne odejście z rządu i ze Zjednoczonej Prawicy Zbigniewa Ziobry, ale też grupy polityków PiS przekonanych do jego racji i niechętnych Morawieckiemu czy jego wcześniejszym modernizacyjnym zapowiedziom. Politycy Zbigniewa Ziobry prywatnie są zadowoleni, że PiS przejął ostry ton – taki jak oni. Pierwszą salwę oddał Jarosław Kaczyński, który w wywiadzie dla „Gazety Polskiej" powiedział, że Polska nie zgadza się na bycie kolonią, a weto leży na stole. Ale we wtorek przy negocjacyjnym stole – z zaproszenia PiS – razem z Orbánem siedzą też koalicjanci. Tak premier Morawiecki chce zbudować konsensus nie tylko na płaszczyźnie europejskiej, ale też na wewnętrznym gruncie.
Bo sam fakt takiego spotkania ustawia unijny szczyt i jego rezultaty w nowej sytuacji z perspektywy wewnętrznej. W ten sposób we wtorek koalicjanci stali się uczestnikami procesu – trudniej będzie później kontestować jego wyniki. Jeśli Morawieckiemu uda się przepłynąć miedzy Scyllą a Charybdą, to utrzymując twardą retorykę wobec UE, zdoła przywieźć budżetowe porozumienie. Im mocniejsze to porozumienie będzie z punktu widzenia celów prawicy, tym trudniej będzie je wewnętrznie kwestionować. Kompromis oczywiście nie może zadowalać nikogo z samej swojej natury, ale wydaje się, że premier nie może pozwolić sobie zarówno na całkowite skwitowanie tego, co chce Bruksela, ale tym bardziej na zaryzykowanie miliardów unijnych pieniędzy w dobie pandemii.